Zegar wskazywał szóstą rano, ale Remus i tak przerzucił nogi na podłogę, by wreszcie wyturlać się spod ciepłej pościeli. Dobrze wiedział, że nie byłby już w stanie zasnąć, więc przynajmniej mógł zrobić coś pożytecznego na nadchodzące zajęcia albo chociaż poczytać książkę.
Podłoga była zimna, a on nie miał na nogach skarpetek; wzdrygnął się. Postanowił, że najpierw się ubierze, zwłaszcza że w całym dormitorium panował chłód nadpływający przez otwarte okno. Założył koszulę i spodnie, obowiązkowe części szkolnego mundurka, i narzucił na to swój ulubiony sweter w burgundowym kolorze, nieco już powyciągany od częstego użytkowania, ale za to ciepły. Zamknąwszy okno, przysiadł na parapecie z książką, tabliczką czekolady i kubkiem gorącej kawy. Ktokolwiek wpadł na pomysł, by umieścić w dormitoriach samogotujące się czajniki, był geniuszem.
Jedno spojrzenie przez szybę wystarczyło do stwierdzenia, że na teren Hogwartu zawitała już jesień. Nic dziwnego — w końcu wrzesień chylił się już ku końcowi. Na razie jeszcze pogoda dopisywała, tak jak tego poranka, ale wraz z październikiem zapewne wrócą ulewne szkockie deszcze i mgliste poranki, a potem zjawi się śnieg. Pora kolorowych liści i czeszącego je nieśmiałego słońca trwała zdaniem Remusa stanowczo za krótko. Już nigdy później wczesne ranki z kubkiem kawy nie były tak magiczne. Brzmiało to zresztą dosyć paradoksalnie, zważywszy na fakt, że całe to jesienne piękno wynikało z umierania wiążącego się z nadejściem zimy.
Dojrzał na ścieżce prowadzącej w stronę jeziora znajomą sylwetkę i zmarszczył brwi. Nie spodziewał się, że któryś z Huncwotów wstanie przed nim; całkiem zresztą zapomniał o tym, że James starał się pobiegać codziennie rano przed śniadaniem. Jeden rzut oka na jego łóżko potwierdził, że Remusowi się nic nie przywidziało — było puste, niepościelone.
Wypił łyk kawy i westchnął, zastanawiając się, kiedy właściwie ostatni raz miał okazję porozmawiać z Jamesem na osobności, i to dłużej niż przez dwie sekundy. Chyba bardzo dawno temu. Nic dziwnego, w końcu obaj mieli naprawdę dużo pracy, ale Remus trochę za tym tęsknił. Z Jamesem rozmawiało się zupełnie inaczej niż z pozostałymi Huncwotami, a ostatnimi czasy nawet Remus zauważał te zachodzące w nim zmiany — i chyba jako jedyny zastanawiał się, czy są one dobre. Brzmiało to dziwnie, ale Remus miał wrażenie, że to poczucie odpowiedzialności wybuchające z siłą supernowej mogło Jamesa przygnieść. Prongs był po prostu zbyt szlachetny i uparty, by się nie przejmować losem innych ludzi, by im nie pomagać, by ich nie chronić. Remus doświadczył tego na własnej skórze — i obawiał się, że dojrzałość Jamesa będzie dla niego ciężarem, że zabije w nim dziecięcą radość, niewinność, i zamieni w człowieka wypalonego, pełnego goryczy. Remus naprawdę by nie chciał, by to światło w jego przyjacielu zgasło, zastąpione przez mrok.
Mrok ten kłębił się w nich wszystkich, choć manifestował się z różną siłą. Remus także był w niego zaplątany, szczególnie podczas pełni. Wtedy było trudno mu wierzyć, że kryje się w nim jeszcze jakieś dobro. Jakie właściwie dobro może mieć w sobie żądna krwi bestia? Nic nie mogło go przekonać, nawet przyjaciele usiłujący wbić mu do głowy naiwne przekonania o tym, że jest w pełni dobrą osobą. Nie był. Był skąpany w mroku.
Ale nawet Sirius i Peter mieli w sobie ciemność. Zwłaszcza Sirius — miał jej zdecydowanie więcej niż Peter, bo przecież na jego psychice pozostało wiele blizn powstałych w rodzinnym domu. Owszem, teraz spał spokojnie, beztrosko rozwalony na łóżku, z czarnymi włosami układającymi się wokół jego głowy niczym aureola, ale w poprzednich latach spędził wiele nocy na walce z koszmarami, w których występowali członkowie rodu Blacków. Choć znalazł się w Gryffindorze, chyba nigdy nie wyswobodził się do końca spod ich wpływu; trochę jakby czarna magia spajająca cały ród była przekazywana z ojca na syna i krążyła w żyłach każdego z potomków.
Remusa nieodmiennie zdumiewało to, że chłopak wychowywany w mroku, w tak toksycznej rodzinie, i z takim bagażem wspomnień tak rozpaczliwie dąży w stronę światła. Sirius z całą pewnością nie dostał w spadku tego okrucieństwa, którym żywili się Blackowie, lecz był Gryfonem z krwi i kości. Takie postawienie się całemu rodowi i dziedzictwu wymagało ogromnej odwagi — która płynęła w żyłach Siriusa — i siły. Remus naprawdę go za to podziwiał, zwłaszcza że wiedział, jaką cenę przyszło Siriusowi zapłacić za wyzwolenie się z mroku. Zasługiwał na lepsze życie i Remus, gdyby tylko mógł, bez wahania zabrałby od niego wszystkie złe wspomnienia oraz blizny i zostawiłby wyłącznie ciepło oraz miłość.
Był jeszcze Peter, chyba najbardziej niewinny z nich wszystkich, najbardziej niepozorny, chociaż praktycznie żyjący w cieniu. Nawet teraz wyglądał niepozornie, otulony aż po szyję kołdrą, spod której ledwo wystawała pyzata twarz i nieco potargane jasne włosy. To on spośród wszystkich Huncwotów miał najbardziej anielskie, najspokojniejsze usposobienie — tak przynajmniej się zawsze Remusowi wydawało. Ostatnie tygodnie jednak sprawiły, że zaczął powoli zmieniać zdanie. Peter najwyraźniej chował w zanadrzu wiele niespodzianek i sekretów, które dopiero teraz wychodziły na światło dzienne. W dodatku zapytany o te sekrety oraz ich przyczyny nabierał wody w usta. Za każdym razem, gdy Remus usiłował zainicjować rozmowę na temat jego problemów, Peter się wymigiwał pod pretekstem nawału prac domowych albo zmęczenia. Koniec końców Remus nie zdołał z nim porozmawiać o niedawnej hospitalizacji; mógł tylko czekać na dogodną okazję i się martwić. Jak właściwie miał się nie martwić, kiedy chodziło o zdrowie psychiczne i fizyczne jego przyjaciela?
Nie mógł na razie zrobić nic więcej w tej kwestii — skoro Peter nie chciał o tym rozmawiać, Remus nie zamierzał go zmuszać do rozmowy ani więcej nagabywać. Dopadało go jednak poczucie bezradności, nie potrafił odpędzić myśli, że zrobił — zrobili? — coś źle albo właśnie czegoś nie zrobili, żeby Peter czuł się z nimi dobrze, swobodnie. Może wina leżała po ich stronie, przynajmniej częściowo — bo w końcu Peter samodzielnie podejmował decyzje i ponosił odpowiedzialność za swoje czyny. Jednakże pośrednio mogli się przyczynić do podjęcia takiej, a nie innej decyzji, więc Remus nie mógł się pozbyć tego niepokojącego uczucia, że coś było nie w porządku.
Teraz mógł tylko cicho wspierać Petera — dyskretnie pomagać mu w odrabianiu prac domowych, oferować swoje towarzystwo i upewniać się, że koszmar tamtej nocy nie powróci. Czy to było za mało?
Wystraszył się na dźwięk otwieranych drzwi. Na szczęście był to tylko James, poruszający się całkiem cicho i ukradkowo. Zapewne nie chciał obudzić swoich przyjaciół, gdy torował sobie drogę do łóżka przez porozrzucane na podłodze rzeczy należące do różnych Huncwotów. Zauważył Remusa siedzącego na parapecie dopiero po chwili i posłał mu krzywy uśmiech.
— Jak się biegało? — spytał cicho Remus.
— Całkiem dobrze. Chłodne powietrze orzeźwia bardziej niż kawa. — James usiadł na brzegu łóżka i wytarł twarz skrajem koszulki, na co Remus z obrzydzeniem zmarszczył nos. — Wszystko u ciebie w porządku?
— Nie mogłem spać.
James natychmiast się zaniepokoił i podniósł wzrok.
— Zbliża się pełnia?
— Nie, nie. To nie przez pełnię.
— Chcesz o tym pogadać?
Remus się zawahał; oferta wydawała mu się całkiem kusząca.
— Jeśli tylko masz chwilę…
— Jasne. Pójdę tylko wziąć szybki prysznic, bo śmierdzę po całym tym bieganiu… Mógłbyś, proszę, w międzyczasie zrobić mi też trochę kawy?
Powrócił pięć minut później, bez koszulki, tylko w bieliźnie i z mokrymi włosami. Nie był to pierwszy raz, kiedy paradował tak po pokoju, więc Remusa to nie ruszyło. No dobrze, może odrobinę, bo w końcu James był przystojny. I to bardzo.
Podał Jamesowi kubek pełen świeżo zrobionej kawy, gdy tylko przyjaciel założył nieco więcej ciuchów i zaczął wyglądać bardziej… przyzwoicie.
— Więc co się dzieje?
Prowadzenie tej rozmowy w dormitorium, w którym ich przyjaciele jeszcze słodko spali, prawdopodobnie nie było dobrym pomysłem, więc Remus zaproponował zmianę miejsca. Przemieścili się do pustego pokoju wspólnego i usiedli na kanapie w towarzystwie leniwego szarego kota. Remus rozpoznał go jako własność Elise Creek, czwartoklasistki z charakterystycznymi włosami, które każdego dnia zmieniały kolor. Kot obudził się z drzemki, rzucił w stronę Remusa pogardliwe spojrzenie, po czym położył się na kolanach Jamesa. Zaczął mruczeć, gdy tylko James pogłaskał go po mięciutkim futrze. Remus nie miał nic przeciwko temu; i tak wolał psy.
— Więc — zaczął po chwili, znalazłszy w końcu wygodną pozycję na kanapie — jak tam ci idzie z Lily?
No dobrze, może zaczęcie rozmowy od tematu Lily nie było najmądrzejszym pomysłem, Remus jednak nie miał innego. Na szczęście James tylko uniósł brwi, patrząc na przyjaciela z ukosa; nawet nie zaprotestował przeciwko tematowi rozmowy.
— Nie wiem. Nie jestem pewien. Nadal nie dała mi jednoznacznej odpowiedzi, ale…
— Próbowałeś się z nią umówić?
Remus poczuł przypływ ekscytacji.
— Próbuję się z nią umówić już od bardzo długiego czasu, jakbyś nie zauważył…
— Ale wcześniej się z nią nie całowałeś.
Oczy Jamesa złagodniały, gdy przenosił wzrok z Remusa na wygrzewającego się na jego kolanach kota, na którego futerku pojawiły się już pręgi złotego, bladego świtu sączącego się przez okna.
— Masz rację.
— Więc co się zmieniło?
James wzruszył ramionami.
— Wszystko? Cóż, nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, którymi byliśmy wcześniej, prawda? Więc trudno, żeby wszystko zostało takie samo, jak wcześniej.
Remus przez chwilę milczał, rozważając słowa Jamesa. Brzmiały zaskakująco poważnie i dojrzale, ponadto zawierały w sobie sporo prawdy. W końcu w ciągu ostatnich lat zmieniło się praktycznie wszystko i z całą pewnością teraz, u progu ukończenia szkoły, nie byli tymi samymi dziećmi, które po raz pierwszy przestępowały próg magicznego zamku.
— Nie, nie jesteśmy — powiedział z namysłem. — Więc co, jest duża szansa, żebyście się zeszli?
— Nie powiedziałbym, że duża szansa, ale tak, mam nadzieję, że kiedyś… Lily nie powiedziała nie.
No dobrze, nie była to odpowiedź, na jaką Remus liczył, ale musiała wystarczyć.
— Świetnie. Chciałbym wygrać mój zakład z Siriusem…
— Jaki zakład? Spiskujecie przeciwko nam?
— Oczywiście. Po to są przyjaciele.
Jego uśmiech był szeroki i prawie oślepiający, chociaż James mrużył groźnie oczy. W rzeczywistości jednak chwilę później wybuchnął śmiechem.
— Tak. Pewnie. Zgaduję, że powinienem się z kimś założyć o to, kto z was jako pierwszy zrobi ruch: ty czy Sirius.
Teraz to Remus zaczerwienił się po koniuszki uszu; nie był przygotowany na tak gwałtowną zmianę tematu rozmowy na wątek relacji między nim a Siriusem. Cóż, kto mieczem wojuje, od miecza ginie, jak mawiali mugole.
— My nie… My nigdy… Ja nie…
Zabrakło mu nawet słów, by się jakoś wybronić.
— W porządku, Moony, nie będę naciskał. Cokolwiek zrobicie, będzie dobrze. Wszystko w swoim czasie, nie?
Przytaknął słabo, kiedy James poklepał go po ramieniu.
Właściwie nie wiedział, dlaczego to jedno proste zdanie wprawiło go w taki popłoch. W końcu nie był to pierwszy raz, kiedy poruszali tę kwestię; żarciki na temat relacji jego i Siriusa stale krążyły w ich kółku, więc w zasadzie powinien się już dawno przyzwyczaić. Sam przecież też wielokrotnie na ten temat rozmyślał, ale… No właśnie, „ale” było wyjątkowo wielkie i duże i nie pozwalało zrobić kroku naprzód. Jak właściwie miałby to zrobić, skoro przyznawanie się do uczuć przypominało stanie nad przepaścią z nadzieją, że wbrew grawitacji się nie potrzaska na samym dole?
Zgodnie ze swoją obietnicą, James już więcej nie drążył tematu, więc siedzieli przez chwilę w ciszy, patrząc, jak senne światło leniwie pełznie po dywanie rozłożonym przed kominkiem. Nawet pomimo spokoju tego poranka i błogości płynącej z picia gorącej jeszcze kawy, Remus nie mógł się pozbyć uczucia niepokoju, który powrócił teraz z całą mocą.
— Hej, Prongs?
— Hm?
James przechylił głowę, by spojrzeć na przyjaciela; jego palce nie przestały gładzić jedwabistego futerka.
— Też czasem masz takie uczucie, jakby… Jakby miało się wydarzyć coś złego? Jakby… Jakby w powietrzu wisiało coś mrocznego, lepkiego, klejącego się do skóry, nieodpuszczającego nawet na moment, niepozwalającego spokojnie spać w nocy…
— Mmm. Czasami.
Remusowi trochę ulżyło, bo skoro James podzielał te uczucia, oznaczało to, że wcale nie był szalony.
— Tak jakby niedługo miał nadejść jakiś wybuch.
— Dokładnie.
Kiedy już się rozpędził, naprawdę nie mógł skończyć — musiał z siebie wyrzucić te wszystkie spanikowane słowa.
— I gdy w końcu wybuchnie, to z siłą supernowej. I przy okazji nas wszystkich pozabija.
— Żadne z nas nie umrze, Moony. Jesteśmy bezpieczni tutaj, w Hogwarcie, więc nikt nas nie pozabija. Dumbledore by nigdy na to nie pozwolił.
Remus potrząsnął głową, wcale nieuspokojony opanowaniem Jamesa.
— Tak, więc jesteśmy bezpieczni tylko do końca roku szkolnego. I co wtedy? Dumbledore nie będzie przez cały czas pilnował naszych tyłów, Prongs. Zostaniemy sami, gdy tylko opuścimy Hogwart. Zupełnie sami.
— Nie będziemy sami, Moony. Siedzimy w tym razem i cokolwiek tylko się wydarzy, stawimy temu razem czoła. Razem. Nikt nikt z nas nie umrze, Moony. Nigdy na to nie pozwolę, słyszysz? Prędzej sam stawię czoła śmierci. Okej?
— Okej. Okej…
Remus rozpaczliwie pragnął uwierzyć w słowa Jamesa — w końcu oboje potrzebowali nadziei na to, że jeszcze wszystko się ułoży i zza ciemnych chmur nad ich głowami wyjdzie słońce.
🌙
— W czym mogę pomóc, panno Evans, panie Lupin?
— Chcielibyśmy z panią porozmawiać — odpowiedział Remus, zanim Lily zdążyła nawet otworzyć usta. — Najlepiej na osobności. To ważne.
Profesor McGonagall zmierzyła Remusa spojrzeniem znad okularów i bez słowa wskazała dwójce prefektów wejście do swojego gabinetu, położonego tuż obok klasy do transmutacji.
Remus odwiedzał to miejsce już wiele razy, ale za każdym zachwycał się ciepłym wystrojem wnętrza. Teraz też nie mógł się powstrzymać przed zerknięciem na półki z książkami ciągnące się wzdłuż jednej ze ścian. Cały ten zbiór był szczególnie imponujący dla takiego mola książkowego jak Remus — zawierał białe kruki magicznego świata, książki o transmutacji, quidditchu, zaklęciach, a także o nieco rzadziej stosowanych dziedzinach czarów. Książki panoszyły się również na dębowym biurku, ułożone w równe stosy — były to głównie nowości, pachnące jeszcze farbą drukarską. Remus zauważył wśród nich „Nowe oblicze transmutacji”, na które polował jeszcze przed przyjazdem do Hogwartu.
— …notatkę Leslie.
Zmusił się do tego, by skupić się na konwersacji, a nie na wołających go tytułach książek.
— Co dokładnie Leslie napisała?
— Niewiele, pani profesor.
Lily wyciągnęła złożoną na pół kartkę zawierającą nakreślone przez Leslie słowa i podała ją nauczycielce, która przeczytała tekst ze zmarszczonymi brwiami.
— Przyznam, że nie słyszałam zbyt wiele na temat tej sytuacji. Wiem, że prefekci rzeczywiście zgłaszali problem pod koniec ubiegłego roku szkolnego, lecz sprawą zajmował się profesor Dumbledore wraz z profesor Sprout, jako że panna Collins poinformowała ją o wszystkim jako ówczesną opiekunkę prefektów naczelnych. Sądziłam, że sprawa została już rozwiązana, a sprawcy ukarani, ale…
Nauczycielka westchnęła, zdejmując okulary i odkładając je na biurko.
— Sprawa na pewno nie została rozwiązana, pani profesor. Napisaliśmy list do Leslie i odpisała, że nie ma żadnych konkretów ani dowodów. Podała tylko imię jednego z podejrzanych. To Michael, ale to może być naprawdę którykolwiek z Michaelów w całym zamku.
— Zgadzam się, panno Evans. Dziękuję, że się ze mną podzieliliście tymi informacjami. Porozmawiam z profesor Sprout. Na pewno podejmiemy kroki w tej sprawie i przekażemy wam wiadomości, zwłaszcza że jako prefekci naczelni macie dodatkowe możliwości pomocne w szukaniu wszelkich niepokojących oznak.
— Chętnie pomożemy przy tej sprawie, pani profesor.
— Cieszę się. Będziemy w kontakcie.
Uznali to za wskazówkę co do zakończenia spotkania, więc zebrali się z krzeseł i skierowali ku wyjściu. Remus przepuścił Lily w progu, lecz zanim zdołał zamknąć za sobą drzwi, usłyszał jeszcze:
— Mogę panu pożyczyć „Nowe oblicze transmutacji”, panie Lupin. Już je przeczytałam. Tylko proszę o zwrot.
Rozpromienił się, kiedy nauczycielka podała mu książkę, w którą się wpatrywał tak tęsknym wzrokiem. Zamierzał jej strzec niczym skarbu.
— Oczywiście, pani profesor. Zwrócę ją jak najszybciej. Dziękuję!
Lily ruszyła na obiad do Wielkiej Sali, a Remus do biblioteki. Nie był jeszcze specjalnie głodny, więc planował zabrać się za lekturę skarbu od profesor McGonagall i napisać wypracowanie na obronę przed czarną magią — niekoniecznie w tej kolejności — zwłaszcza że profesor Springfield zażyczyła sobie ośmiu cali na temat działania zaklęcia Patronusa, a on nawet nie zaczął tego pisać.
W swoim ulubionym kącie biblioteki zastał Siriusa, z furią skrobiącego piórem po pergaminie. Wnosząc z jego zaciętego wyrazu twarzy, przedmiot eseju nie należał do najłatwiejszych. Remus przystanął przy jednej z półek, chowając się w cieniu, zanim Sirius go dojrzał. Nie mógł się powstrzymać przed utkwieniem w nim wzroku i podziwianiem sposobu, w jaki jego czarne włosy wymykające się spod koka ujarzmionego różdżką otaczały przystojną twarz, czy tego, jak jego szare oczy lśniły, gdy skupiał się na pracy.
— Wiesz, że gwiazda o nazwie Sirius w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa była w starożytności czczona przez Egipcjan? Była tak ważna, że wyznaczała daty zbiorów. Mnie też możesz tak czcić. Nie mam nic przeciwko odrobinie uwagi. Zwłaszcza z twojej strony.
Gdy ich oczy się spotkały, Remus prawie zemdlał. Nigdy wcześniej nie widział takiej intensywności w tych szarych tęczówkach; z kolei uśmiech Siriusa wydawał się bardziej znajomy — lekki, zaczepny, niwelujący wstyd, który się pojawił u Remusa z powodu nakrycia. Podrapał się z zakłopotaniem w szyję i dołączył do Siriusa, czując czerwień wypełzającą na jego policzki.
— Nie będę cię czcił.
Odsuwane krzesło zapiszczało, więc zamarł jak jeleń złapany w potrzask. Gdy pani Pince nie pojawiła się w zasięgu rażenia, z ulgą usiadł.
— Nie? — spytał rozczarowany Sirius. — Zdecydowanie patrzyłeś na mnie tak, jakbyś był gotów uklęknąć.
— Co? Wcale nie…
— Nie ma w tym niczego złego, Moony. Często wywieram takie wrażenie na ludziach.
Remus westchnął zrezygnowany, kładąc na stole książkę od profesor McGonagall i wyciągając z torby świeżą rolkę pergaminu. Jego serce biło jak oszalałe, chociaż naprawdę starał się je uspokoić. Wszystko za sprawą samego spojrzenia Siriusa!
— Twoja arogancja cię pewnego dnia zabije, Black — wymamrotał pod nosem, nie ośmielając się ponownie nawiązać kontaktu wzrokowego. Nie chciał zejść na zawał albo, co gorsza, zemdleć.
— Jeżeli to sprawi, że się we mnie zakochasz, to w porządku. Jestem już…
— Zamknij się, Black. Po prostu się zamknij.
Rzeczywiście się zamknął, ale uśmiech pozostał na jego ustach, zaczepny, lecz ledwo widoczny. Remus jednakże nie mógł go przegapić, gdy ukradkiem zerknął na Siriusa znad pustego pergaminu. Wyglądało to zresztą całkiem uroczo i jednocześnie zupełnie wytrącało Remusa z równowagi. Nie mógł się nawet skupić na pisaniu tego cholernego eseju; potrafił tylko myśleć o zniewalającym uśmiechu Siriusa Blacka.
Cholera.
— Co piszesz?
Usłyszawszy pytanie Siriusa, podniósł głowę, by wbrew zdrowemu rozsądkowi znowu napotkać to palące spojrzenie. Sirius w całej swej arogancji miał rację, rzeczywiście tak działał na ludzi, nie wkładając w to żadnego wysiłku. Miał w sobie tę magnetyczną aurę, która przyciągała Remusa niczym ćmę do światła — i w dodatku Remus naprawdę nie potrafił się oprzeć żadnej z tych małych rzeczy, która sprawiała, że Sirius był Siriusem.
— Esej na obronę, ale na razie mi kiepsko idzie.
I to za twoją sprawą, Black, chciał dodać, ale w porę ugryzł się w język.
— Mieliśmy napisać esej na obronę?
Remus przytaknął, leniwie przeczesując włosy. Po całym dniu pisania piórem bolała go już ręka, więc musiał dać jej trochę odpocząć.
— Cholera. Zapomniałem. Kiedy mamy to oddać?
— Jutro.
Sirius wymamrotał pod nosem kolejne przekleństwo i przeniósł wzrok na swój niedokończony esej.
— To było to wypracowanie na temat Patronusa, prawda? Okej, chyba dam radę. Skończę najpierw ten esej i potem… Cóż, chyba obiad przejdzie mi koło nosa.
— Na jaki przedmiot piszesz to wypracowanie? — spytał miękko Remus, starając się, by pytanie zabrzmiało niedbale, jakby zupełnie się nie kierował niezdrową ciekawością.
— Astronomia. Mam napisać o ludzkich wierzeniach, które ukształtowały sposób, w jaki teraz patrzymy na gwiazdy. To całkiem interesujące.
Sirius miał na ustach ten delikatny uśmiech, który się pojawiał zawsze wtedy, gdy mówił o czymś, czym się pasjonował.
— Opowiedz mi o tym.
— Cóż, weźmy na przykład moją gwiazdę, Siriusa. Jak ci mówiłem, była czczona przez starożytnych Egipcjan — wcale tego nie wymyśliłem. Egipcjanie uważali Siriusa za bóstwo. Powiązali jego wschód z najgorętszą porą roku, co później przyjęło się również w Rzymie. Dlatego nazwali najcieplejsze dni w roku psimi dniami. Dies caniculariae. Rozumiesz to? Mam swoje dni w kalendarzu!
Remus roześmiał się, widząc entuzjazm Siriusa. Było dobrze go takim widzieć — takim zadowolonym z siebie, nieco aroganckim, lecz podekscytowanym.
— Zapewne podbudowało to twoje ego, co?
— Mmm. Tylko troszkę, ale ciii, jeszcze nie skończyłem. Sirius leży w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa, który według Greków był utożsamiany z psem myśliwskim, któremu nie mogła umknąć żadna ofiara. I wy się dziwicie, że ja się zamieniam w psa?
Cóż, jeżeli Remus miał zostać kolejną ofiarą Siriusa, wcale nie zamierzał rozpaczać.
— Mmm.
— Poza tym wiele gwiazd czy konstelacji nosi nazwy w jakiś sposób związane z mitologią. Albo zostały nazwane po postaciach mitologicznych, albo według wierzeń te same postacie zostały zamienione w gwiazdy z jakiegoś powodu. Dla niektórych miała to być nagroda, dla innych kara.
Remus nie miał pojęcia, skąd się wzięła Siriusowa fascynacja gwiazdami. Być może pojawiła się za sprawą niezliczonych nocy spędzonych pod niebem mugolskiego Londynu, kiedy Sirius się szwendał po pustych ulicach podczas zamglonych, dusznych nocy albo siadał na dachach zapomnianych domów, by podziwiać gwiazdy, paląc papierosa za papierosem i wdychając szary dym. Być może gwiazdy były jego sposobem ucieczki daleko, daleko stąd.
— Ty też chciałbyś zostać zamieniony w gwiazdę?
Te słowa zabrzmiały bardziej jak bełkot, szept ledwo dosięgający ich uszu — a jednak Sirius go usłyszał; jego palce powoli dotknęły dłoni Remusa.
— Już jestem gwiazdą, nie sądzisz? Otrzymałem imię po jednej z nich, więc to oczywiste.
Rzeczywiście — Sirius naprawdę lśnił w ciemnościach. Pomimo tych zamieszkujących go cieni pozostał promienny, pozwalając płonąć gorącemu ogniowi w jego żyłach. Był ciepły, niemalże gorący, trochę jak supernowa, czasem aż oślepiający kłębkiem swojej radości oraz białego światła.
Remus nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy przyszło mu na myśl to porównanie. Wydawało mu się właściwe, bo doskonale pasowało do Siriusa. Poza tym Remus naprawdę czasem czuł, że ściganie Siriusa przypomina łapanie gwiazdy na niebie. Wydawał się być w zasięgu rąk, ale zaraz potem się wymykał, daleko i coraz dalej, by w końcu eksplodować.
— Zawsze taki skromny, Black.
Sirius zaśmiał się nieco chrapliwie, lecz jego głos i tak zabrzmiał jak muzyka dla uszu Remusa — i sprawił, że biedne serce Remusa groziło wybuchem.
— Mmm. Zawsze. Po tylu latach już chyba powinieneś wiedzieć, że jestem skromny. Jestem odpowiedzialny. Jestem przykładnym obywatelem magicznego społeczeństwa.
Remus uniósł brwi.
— Żaden z tych przymiotników do ciebie nie pasuje, Pads. Jeśli już, nazwałbym cię lekkomyślnym. Nieodpowiedzialnym. Zaciekłym. Aroganckim. Pewnym siebie. Zdecydowanie nie jesteś skromny, odpowiedzialny, nie jesteś też przykładnym obywatelem.
— Na Merlina, ależ masz o mnie złe zdanie — zakpił Sirius, wciąż się uśmiechając i wciąż dotykając skóry Remusa swoimi ciepłymi palcami.
— To nie jest opinia. To jest fakt, wiesz? Ale jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, co o tobie myślę…
— Zdecydowanie chcę to wiedzieć.
Remus uśmiechnął się, przewracając oczami, jako że oczekiwał właśnie takiej odpowiedzi.
— Cóż, w takim przypadku powiedziałbym, że jesteś gwiazdą, Black. Wydajesz się być poza moim zasięgiem. Płoniesz taką intensywnością, lojalnością, inteligencją, magnetyzmem. Ludzie do ciebie lgną, i nie bez powodu, bo jesteś niesamowitą osobą. Nie pozwól, żeby to się wypaliło.
Żaden z nich nie mogło odwrócić wzroku, zbyt pochłonięci tą intymną chwilą, zbyt zahipnotyzowani, by się tak po prostu od siebie odsunąć. Ich ręce wciąż pozostawały splecione i Remus czuł ciepło skóry Siriusa, rozprzestrzeniające się po jego własnym ciele jak gorączka.
Jego biedne serce prawie wyskoczyło z piersi, gdy Sirius powoli podniósł ich złączone dłonie, żeby tylko złożyć delikatny pocałunek na kłykciach niczym prawdziwy dżentelmen. Remus był gotów umrzeć na miejscu z powodu arytmii i nagłej niezdolności do oddychania i…
— Hej! Dobrze, że tu jesteście!
Natychmiast się od siebie odsunęli, praktycznie podskakując na siedzeniach. Ich serca wciąż biły zbyt szybko, napięcie również pozostało, bo nie zdążyło znaleźć ujścia.
I wraz z nadejściem Petera supernowa zaczęła grozić wybuchem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz