Hybris (gr. ὕβρις) – pojęcie w kulturze starożytnej Grecji oznaczające dumę, pychę rodową lub majestat władcy, które uniemożliwiają prawidłowe rozpoznanie sytuacji, w której się znalazł. Pycha ta stanowi przekroczenie miary, którą bogowie wyznaczyli człowiekowi, stanowi więc wyzwanie wobec bogów i ściąga na człowieka ich karę. Pojęcie hybris znalazło wyraz zwłaszcza w tragedii greckiej, w której często jest głównym czynnikiem prowadzącym do katastrofy bohatera. (Wikipedia)
Peter naprawdę nie chciał wpakować się w tak intymny moment między Siriusem i Remusem; zrobił to przypadkiem. Był po prostu… zdesperowany i rozpaczliwie potrzebował pomocy. Nawet nie wiedział, od czego zacząć pisanie eseju na transmutację; liczba książek do przeczytania go przytłaczała, podobnie jak otrzymany dopiero co nędzny z obrony. Spodziewał się znacznie lepszej oceny, bo siedział nad tym wypracowaniem przez cały weekend i był z niego całkiem dumny. Najwyraźniej jednak profesor Springfield już tak nie przypadł do gustu. Kompletnie nie wiedział, co teraz zrobić. Właśnie dlatego wybrał się do biblioteki — z nadzieją, że znajdzie tam Lily albo właśnie Remusa.
Na jego prośbę Remus cierpliwie zabrał się za tłumaczenie mu krok po kroku, co zawrzeć w eseju, i Peter skrzętnie te wskazówki zanotował. Dzięki nim pisanie eseju poszło mu już znacznie lepiej, chociaż od czasu do czasu musiał się trochę naszukać czegoś w książkach.
Od czasu do czasu tylko podnosił głowę, by złapać spojrzenia, jakie rzucali sobie Sirius i Remus. Już się nie dotykali ani nawet się nie pochylali w swoją stronę, ale pełne intymności i dziwnego porozumienia spojrzenia przyprawiały o dreszcze nawet Petera.
Naprawdę im tego zazdrościł.
Niby dzielił go od nich tylko stół, ale Peter miał wrażenie, że to cała przepaść — i żeby pokonać tę przepaść, musiał skoczyć. Czuł się tak już od długiego czasu, bo nie był w stanie za nimi wszystkimi nadążyć. Nie był taki bystry, w nikim się nie podkochiwał, nikt się w nim nie podkochiwał, w dodatku ledwo się prześlizgiwał przez te wszystkie lekcje i sterty zadań domowych. Dotychczas wydawało mu się, że przecież nie jest wcale aż tak źle, bo w końcu Huncwoci wyciągali ręce, żeby pomóc mu ich dogonić, czasem wręcz go nieśli na plecach, tak jak teraz Remus z tym nieszczęsnym zadaniem domowym, ale… Teraz coraz bardziej go to uwierało. Irytowało go to, że nie może niczego zrobić sam, że nie może dotrzymać im kroku, że zostaje w tyle na własne życzenie. Problemy zaczynały się powoli nawarstwiać, a on miał wrażenie, że tonie w wyjątkowo grząskim bagnie — i w dodatku tonie sam. Jak w ogóle miał się przygotować do egzaminów, jeżeli nawet rzucanie zaklęć szło mu wyjątkowo marnie? Jak miał napisać wypracowanie, jeżeli ledwo rozumiał, co czyta, albo rzucał książki w kąt, albo odkładał to na później i potem mu na nic nie starczało czasu?
Zakrawało na cud to, że dotąd udało mu się jakoś przetoczyć przez wszystkie klasy. Niewątpliwie była w tym spora zasługa Remusa i Lily, który poświęcili bardzo dużo czasu na pomoc mu w ogarnięciu materiału. Wystarczyło, żeby dostać nędzne zaliczenie, ale na nic więcej nie było Petera stać. Nie miał nawet ulubionego przedmiotu, w którym czułby się dobrze; wszystkie szły mu jednakowo okropnie.
Jedyne, co mógł z tym zrobić, to użalać się nad sobą, pocieszać się słodyczami i narzekać na ból brzucha. Potem przez to zupełnie nie mógł się skupić na nauce ani walczyć z wypracowaniami. Kończyło się na tym, że szedł spać wcześniej, ale budził się niewyspany, zirytowany i z marudzącym na jego nawyki żywieniowe żołądkiem. Wpadł w przeklęte koło, z którego zupełnie nie potrafił się wydostać. Od czego w ogóle miał zacząć? Jak miał zasypać tę przepaść, która z każdym dniem robiła się coraz większa i większa? Nie umiał nawet budować mostów, a co dopiero mówić o zasypywaniu jakichkolwiek przepaści. Nie miał do tego ani zdolności, ani czasu, ani nawet jakiejkolwiek motywacji.
Położył głowę na otwartym podręczniku, mając już dość pisania nieszczęsnego eseju. Nie zostało mu wiele do skończenia, ale już bolała go ręka. Obserwowanie zerkających na siebie Remusa i Siriusa też wcale nie pomagało. Czuł się odrobinę niekomfortowo, widząc spojrzenia, jakie wymieniali, trochę jakby się zaraz mieli pocałować, brrrr.
Wzdrygnął się.
Właściwie każdy przejaw uczuć budził w nim dyskomfort, jak sobie nagle uświadomił. Ze wszystkich Huncwotów chyba najmniej lubił grupowe przytulanie się czy jakikolwiek dotyk. Najbardziej go obrzydzały pocałunki, które wielokrotnie miał okazję obserwować na szkolnych korytarzach. Wielu uczniów się zupełnie nie kryła z tym afektem dla swojej lepszej połowy i pozwalała sobie na niego nawet wobec szerszej publiczności. Zawsze odwracał wtedy głowę i się krzywił. Durni zakochani.
A Walentynki były z tego najgorsze, i to nawet nie dlatego, że nigdy nie miał z kim spędzić tego święta. Właściwie nie czuł potrzeby, by się z kimś stale wiązać, i nikt chyba też nie czuł potrzeby wiązania się z nim, więc tym lepiej dla całego cholernego świata. Jasne, czuł się wtedy bardzo samotny, bo wszyscy Huncwoci zawsze coś planowali — James się uganiał za Lily, Sirius robił maślane oczy do dziewczyn, więc pokój wspólny zawsze pustoszał. Bardziej chodziło mu o to, że wszędzie dokoła kwitł róż, serduszka i tony lukru.
Miłość była tylko stratą czasu. Seks też.
No dobrze, teoretycznie byłoby miło mieć u boku kogoś wspierającego, akceptującego nawet wszystkie wady, ale znalezienie kogoś takiego graniczyłoby z cudem. Wiązanie się z kimkolwiek wymagało jednocześnie za dużo wysiłku; dziewczyna domagała się uwagi, dawania prezentów, przytulania, całowania i Merlin jeden wie, czego jeszcze. Tak, to pochłaniało zdecydowanie za dużo czasu i zasobów, które lepiej było poświęcić na nadrabianie zadań domowych. Jak na przykład esej z transmutacji.
Ostatnim z zastosowań ludzkiej transmutacji jest zamiana w animagię, która…
— Idziesz z nami na obiad?
Potrząsnął głową w odpowiedzi na pytanie Remusa, chociaż innym razem zapewne wcale by się nie wahał. Chciał skończyć to nieszczęsne wypracowanie, dopóki jeszcze miał siły na jego pisanie; poza tym był dziwnie pewien, że po obiedzie zupełnie mu się odechce zajmować zadaniami domowymi i pójdzie spać. Zawsze tak było.
Gdy Remus i Sirius zebrali wszystkie swoje rzeczy i odeszli, cicho o czymś rozmawiając, Peter nagle poczuł się przeraźliwie samotny. Ten zakątek biblioteki nie był specjalnie popularny, bo wszyscy siadali raczej blisko wyjścia, gdzie też zresztą mieściło się najwięcej przydatnych do nauki książek, więc tutaj zaglądało już mniej osób. Z drugiej strony dzięki temu, że w zasięgu wzroku nie było nikogo, mógł ukradkiem zabrać się za podjadanie czekoladowych żab. Ich zapas mu się powoli kończył, więc podczas kolejnej wizyty w Hogsmeade musiał na pewno zajrzeć do Miodowego Królestwa.
Spojrzał na swój niedokończony esej i podrapał się po głowie. Co miał napisać o animagii? Że doskonale się nadaje do ratowania życia przyjaciołom i przeciskania się między gałęziami wierzby bijącej i wykradania żarcia z kuchni?
Animagia w szczególności przydaje się do komunikowania się z innymi zwierzętami…
Na Merlina, ależ bzdury. Nawet podręcznik nie zawierał zbyt wielu informacji na temat animagii, więc jak miał napisać ten esej? Niby mógł korzystać z własnego doświadczenia, ale jednocześnie nie chciał się zdradzić — w końcu wszyscy Huncwoci mieli utrzymać tę zdolność w tajemnicy, zwłaszcza że nie zostali zarejestrowanymi animagami.
Hm.
Podsumowując, animagia jest niezwykle trudną dziedziną transmutacji, która wymaga dużego zaangażowania i zdolności od praktykującego ją czarodzieja, dlatego ta sztuka udaje się nielicznym.
Przeczytał krytycznie całe zdanie i zmrużył oczy. Czuł się trochę jak hipokryta, pisząc je, bo jemu samemu animagia nie poszła tak łatwo. Nawet przy tym potrzebował pomocy przyjaciół, więc wiedział, że nie ma wielkiego talentu — ale to zawsze jakiś. Po prawdzie był dumny z tego, że w ogóle umie się zamieniać w szczura. Mógł przecież na zawsze utknąć w tej postaci albo jako jakaś hybryda człowieka i szczura, więc chyba mógł to uznać za swoje życiowe osiągnięcie. No i co z tego, że w porównaniu z Jamesem i Siriusem zamieniał się w niepozorne, niezbyt majestatyczne zwierzę? Szczury też bywały przydatne i ładne. Czasami.
Ważne jest, żeby zachować ostrożność podczas przemiany i mieć otwarty umysł.
No, koniec, kropka. Tyle musiało McGonagall wystarczyć, bo nie miał siły pisać dalej. Burczało mu już w brzuchu, więc miał nadzieję, że jeszcze zdąży się załapać na obiadokolację, zwłaszcza że od rana żywił się wyłącznie słodyczami — jakkolwiek dobre, nie mogły dostarczyć mu wystarczająco dużo energii.
Zabrał się za zbieranie książek i esejów do torby, kiedy usłyszał zbliżające się kroki.
— Jesteś Peter Pettigrew, prawda?
Podniósł głowę, mierząc przybysza zdumionym spojrzeniem. Gdyby nie to, że usłyszał z jego ust własne imię i nazwisko, byłby przekonany, że zaszła pomyłka. Nikt tak po prostu go nie zagadywał, a już na pewno nie w bibliotece. Mało kto też kojarzył jego dane osobowe, nawet jeżeli na co dzień taplał się w blasku Huncwotów.
Ale z drugiej strony chyba nie powinien się cieszyć, że zainteresował się nim Severus Snape.
— Tak.
Nie podobała mu się bezczelność, z jaką Snape odsunął sobie krzesło i usiadł zaraz naprzeciwko, czujnym spojrzeniem omiatając Petera. Zachowywał się, jakby był panem tego miejsca, jakby… jakby miał prawo tutaj siedzieć i inicjować rozmowę.
— Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam.
Tak, właściwie to przeszkadzał, ale Peter nie powiedział tego głośno, być może dlatego, że go zmroziło spojrzenie Snape’a, chłodne, kalkulujące, trochę nieludzkie. Skojarzyło mu się ze wzrokiem węża gotującego się do ataku i zrobiło mu się niedobrze na samą myśl o tym, że miałby zostać jego ofiarą. Raczej nie chciał dać się połknąć w całości, zwłaszcza komuś tak obślizgłemu jak Snape. Żałował, że nie ma z nim żadnego z pozostałych Huncwotów — Snape na pewno by się nie ośmielił wówczas podejść.
— Nie.
Teraz już nie miał możliwości zmycia się z tego ponurego zakątka biblioteki prosto na jedzenie do wielkiej sali, więc z niechęcią usiadł z powrotem na swoim krześle. Postarał się jednak o to, by znaleźć się na brzegu siedzenia, by móc w razie czego się zerwać z miejsca.
— Świetnie, bo chciałem z tobą porozmawiać.
Te słowa brzmiały strasznie złowieszczo nawet w uszach Petera.
— O czym?
— Na przykład o korzyściach, jakie ty i ja możemy odnieść z wzajemnej współpracy.
Zamierzał ostro odmówić i odejść, bo dyskusja z tym cholernym Ślizgonem nie miała żadnego sensu ani też nie mogła przynieść niczego dobrego, ale głos go zawiódł. Brakowało mu odwagi do tego, by się postawić.
— Współpracy…? — zapytał w końcu, ledwo będąc w stanie powstrzymać narastającą panikę.
— Mhm. — Snape pochylił się nieco do przodu i złożył ręce w piramidkę. — Widzisz, ty i ja jesteśmy do siebie całkiem podobni. Obaj jesteśmy wyrzutkami, obaj żyjemy w cieniu innych, obaj trzymamy się na uboczu…
— To nieprawda. Nie jesteśmy do siebie podobni. Ja mam przyjaciół. Dobrych przyjaciół.
Snape przechylił głowę; w jego oczach błysnęło rozbawienie.
— Och. A ci przyjaciele… Jak cię traktują?
To nie było sprawiedliwe pytanie i obydwaj o tym wiedzieli.
— Pomagają mi. Bardzo. Są przy mnie zawsze, kiedy tego potrzebuję.
— I gdzie są teraz?
Peter przełknął ślinę, gorączkowo szukając słów, które pozwoliłyby mu na wyzwolenie się z tej pajęczyny lepkich słów. Miał świadomość tego, że Snape usiłuje go zwabić w pułapkę i potem wykorzystać; nie chciał mu na to pozwolić, ale miał w sobie zbyt mało gryfońskiej odwagi oraz asertywności, żeby się postawić albo nawet po prostu uciec. Jego ręce zaciśnięte na torbie zbielały.
— Chciałem zostać sam — odpowiedział zgodnie z prawdą, Snape chyba jednak nie do końca mu uwierzył, bo uniósł brwi.
— Dlaczego? Nie lubisz ich towarzystwa? Może skrycie za nimi nie przepadasz?
— Nie. Miałem do napisania esej, więc zostałem dłużej. Nie ma w tym żadnego drugiego dna — powiedział ofensywnie. W końcu Sirius i Remus oferowali mu towarzystwo podczas obiadokolacji, i to on był tym, który odmówił. Teraz naprawdę tego żałował.
— Hm. Interesujące. I przekładasz zadania domowe nad towarzystwo Huncwotów? To wiele mówi o waszej relacji.
— Mam po prostu dużo pracy i nie mogę sobie pozwolić na zrobienie sobie przerwy. Nie ma w tym ich winy. Czego ode mnie chcesz, Snape? Streszczaj się. Naprawdę chciałbym już iść coś zjeść.
Ten nagły wybuch asertywności chyba zaskoczył ich obydwu; przez moment milczeli, mierząc się wzrokiem i tocząc cichy pojedynek o to, który pierwszy nie wytrzyma i zerwie się z miejsca. Petera kusiło, by to zrobić i się nie oglądać przez ramię; rozmowa ze Snape’em była zwyczajną stratą czasu. Jego żołądek i tak już domagał się jedzenia, więc Peter miał kolejny argument za ucieczką.
— W porządku, w takim razie mam dla ciebie tylko jedno pytanie. Twoi przyjaciele… Nie czujesz się od nich gorszy?
Peter zawahał się. Zawahał się, cholera jasna, gdy spojrzał prosto w te czarne oczy pozbawione jakiejkolwiek dozy ludzkich emocji. Zadane przez Snape’a pytanie było podobne — zostało uformowane z pomocą chłodnych, precyzyjnych słów, i dotarło prosto do celu.
— Ja… Czasami.
— I co? Naprawdę chcesz zmarnować całe swoje życie w ich cieniu, kiedy na wyciągnięcie ręki jest tyle możliwości?
Snape przemówił z taką pasją, że Peter zszokowany odchylił się na krześle.
— Jakich… możliwości? — spytał słabo.
— Mógłbyś się do mnie przyłączyć. Mógłbym ci pokazać, jak to jest być akceptowanym i szanowanym bez względu na umiejętności czy charakter. Wierzę, że masz bardzo duży potencjał. Razem moglibyśmy naprawdę dużo zdziałać.
Sam ten pomysł napawał Petera obrzydzeniem. Współpraca z nietoperzem? W życiu!
Właściwie to postanowienie dodało mu wreszcie wigoru i zerwał się z miejsca.
— Nie będę z tobą współpracował, Snape.
Po wypowiedzeniu tych słów dumnie odmaszerował, trzymając w ręce torbę. Nie zobaczył już, jak Snape śledzi go wzrokiem, naprawdę z siebie dumny i uśmiechający się jak jakiś kot — bo w końcu ziarna wątpliwości zostały zasiane.
🦇
Właściwie nie miał żadnego planu. Zadziałał instynktownie, napędzany ślepą, czerwoną, gorącą furią pływającą w jego żyłach. Nie czekał, żeby posmakować zemsty na zimno za to poniżenie w Klubie Ślimaka; chciał jedynie, żeby była słodka, żeby przyniosła mu niezbędną ulgę. Chciał z całą siłą uderzyć Pottera w twarz, chciał, żeby Potter stracił kontrolę, żeby przestał nad sobą panować, żeby oddał swoje prawo do Lily, żeby zwyczajnie zniknął z tego świata. Nie miał jedynie pojęcia, jak to osiągnąć, jak go złamać i rozpętać chaos. I odebrać mu przy tej okazji Lily.
No dobrze, może miał w głowie zalążek planu — podkopać jego przyjaźń z pozostałymi Huncwotami albo chociaż zyskać sojusznika w osobie Petera Pettigrew. Dałoby mu to szansę na zniszczenie autorytetu Jamesa Pottera w tej przeklętej szkole i jednocześnie pozbawiłoby znienawidzonego wroga jakiegokolwiek wsparcia. Chciał, by Potter został wyrzutkiem bez przyjaciół, bez Lily, bez nikogo, i poczuł się dokładnie tak, jak on się czuł przez ostatnie miesiące. Chciał zadać mu ból — najlepiej taki, by Potter odczuwał jego skutki przez długi, długi czas.
Ten pałający żądzą zemsty ogień w jego ciele czynił go niespokojnym. Nie mógł spokojnie spać w nocy, bo czuł się tak bezsilnie z powodu całego tego tornada myśli wymykających się spod kontroli. Czasem udawało mu się poskromić wichurę, ale czasem umysł zupełnie nie dawał się opanować — produkował najczarniejsze scenariusze, karmił go lękiem, przyprawiał o szybsze bicie serca. Noce były najgorsze, gdy zdzierał sobie skórę z kolan po kolejnym upadku na podłogę. Zawsze spadał z łóżka z wrzaskiem, który nie mógł go uratować od koszmarów i spadania; nie mogła tego zrobić również ciepła kołdra otulająca jego ciało. Potem też długo nie mógł się uspokoić, bo te złe sny wydawały się aż nazbyt żywe, aż nazbyt kolorowe, odciśnięte w jego umyśle z wyrazistością właściwą raczej świeżym wspomnieniom albo fotografiom. W tych koszmarach zawsze widział Pottera, który nad nim triumfował; widywał też Lily, zawsze od niego uciekającą, zawsze będącą poza zasięgiem rąk, lecz jednocześnie wyglądającą jak anioł w białej sukience i z rozpuszczonymi włosami.
Cóż, ból ani odrętwienie zajmujące umysł mu aż tak bardzo nie przeszkadzały. Właściwie teraz tylko jedna myśl go teraz prześladowała z całą siłą: chciał, by Potter odczuł wszystkie konsekwencje swoich czynów na własnej skórze. I może jeszcze żeby Lily do niego powróciła. Chciał, by wszystko wróciło do normalności, bo ledwo mógł znieść ten dystans między nimi. Chciał, by znowu wrócili do bycia tymi przyjaciółmi z sąsiedztwa, którzy się doskonale rozumieli i którzy zawarli sojusz przeciwko całemu światu.
Być może teraz Lily patrzyła na niego z obrzydzeniem, ale te uczucia nie mogły przecież potrwać całą wieczność, prawda? W końcu musiała mu wybaczyć i pozwolić na odbudowanie tej wieloletniej przyjaźni, zgadza się? Nie była przecież człowiekiem, który długo chował urazy — nie ona.
Kiedy jednak zobaczył Pottera tydzień później, niedługo po rozmowie z Peterem, już po sobotnim spotkaniu Klubu Pojedynków, znowu w nim zawrzało. Zmierzał już właściwie ku wyjściu, ale Potter stał praktycznie na jego drodze — dopiero co skończył się z kimś pojedynkować i wyglądał na takiego pewnego siebie, że Severus miał ochotę zetrzeć mu z twarzy ten uśmieszek.
Pal licho jakikolwiek sensowny plan. Chciał zniszczyć Pottera. Chciał mu porządnie przywalić. Chciał go zabić.
— Potter, ile szlamu wyciągnąłeś dzisiaj z jeziora? Twoje włosy są podejrzanie mokre.
James nawet nie zwrócił na niego uwagi — jedynie przewrócił oczami. To jeszcze bardziej wkurzyło Severusa.
— Matka nie nauczyła cię kultury, Potter?
Dopiero wtedy Potter raczył się obrócić w jego stronę z kamiennym wyrazem twarzy. Nawet nie wyglądał na przejętego obelgami, lecz raczej zrelaksowanego. Miał też za plecami pozostałych Huncwotów, nieopodal stała też Lily, ale Severus się tym nie przejął. Był skoncentrowany wyłącznie na Potterze.
— Rzucanie obelgami w moją stronę jest naprawdę bardzo dojrzałe, Snape. Nie wiesz, kiedy odpuścić, co?
— Nie odpuszczę, dopóki nie dostanę tego, co mi się należy — wysyczał Severus, zaciskając dłonie w pięści. Różdżka w kieszeni niemalże go parzyła przez materiał.
Potter w odpowiedzi uniósł oczy w stronę sufitu, wciąż sobie nic nie robiąc ze słów Severusa.
— Nic do ciebie nie dociera, co? Naprawdę nie chcę się z tobą bawić w kolejne przepychanki słowne, więc po prostu idźmy każdy w swoją stronę, dobra?
I po tych słowach bezczelnie odwrócił się do Severusa plecami.
Nie, Severus nie zamierzał tego tak zostawić, nie zamierzał pozwolić na to, by ostatnie zdanie należało do Pottera. Nawet się nie wahał, kiedy wyciągał różdżkę. Krew szumiała w jego uszach, więc potrzebował maksymalnej koncentracji, żeby wycelować w plecy znienawidzonego wroga i wrzasnąć:
— Stupefy!
Z jego różdżki uleciało kilka złotych iskier — uformowały wąską, złotą linię przypominającą strzałę i popędziły w stronę Pottera.
Ale nawet nie zdołały go dosięgnąć. Trafiły w pierwszą przeszkodę, jaka znalazła się nagle na ich drodze — w Lily. Severus nawet nie zdążył zareagować. Nie zdążył zmienić toru zaklęcia. Nie zdążył zrobić nic.
Lily się zachwiała i z cichym jękiem wpadła na Pottera, który na szczęście w porę zdołał ją pochwycić. Jednak to wyraz jej oczu uderzył Severusa najbardziej, bo przez tę trwającą wieczność chwilę nie zrywali kontaktu wzrokowego. Kiedy królowa jego życia na niego patrzyła, jej szmaragdowe oczy wydawały się puste. Zobaczył w nich również rozczarowanie i odrobinę głębokiego, przeszywającego na skroś smutku. Uderzyło to w niego z taką siłą, że się potknął, wciąż trzymając w ręce tę cholerną, bezużyteczną różdżkę. Nie mógł nawet odwrócić oczu od Lily, nie mógł nawet usłyszeć zamieszania, które się wokół nich rozpętało, kiedy patrzył, jak ostatnia szczypta sympatii, którą Lily dla niego miała, zamienia się w kamień — i umiera. Nie było już odwrotu.
Stracił ją nieodwołalnie na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz