Nawet nie podniosła głowy, gdy drzwi się znowu otworzyły. Segregowanie papierów znajdujących się w szafkach całkowicie ją pochłonęło, chociaż dopiero co zaczęła się z nimi rozprawiać. Na razie nie trafiła na nic ciekawego — ot, wykaz wydatków z ubiegłego roku, listy zakazanych przedmiotów (ponad pięćdziesiąt, kto by pomyślał), rozpiska patroli… Żadnych notatek na temat potencjalnych sprawców wykroczeń wymienionych w leżących na biurku kartkach. Lily jednak nie zamierzała się szybko poddawać.
— Zapomniałeś czegoś, Remusie? — wymamrotała nieobecnie, rzucając raport sprzed dwóch lat na kupkę papierów do wyrzucenia.
— To ja, James.
Dopiero wtedy zaskoczona drgnęła i odwróciła się tak szybko, że jej włosy uderzyły o otwarte drewniane drzwi szafki. I rzeczywiście, natychmiast jej wzrok podążył w jego stronę — stał blisko wejścia, nieco niepewnie. Wyglądał na zakłopotanego, nic przy tym nie tracąc z własnej charyzmy; w dodatku wydał się Lily jeszcze przystojniejszy niż zwykle. Trzymał w jednej ręce złotego znicza, drugą chował w kieszeni spodni. Pozbył się już szkolnych szat, ale pozostawił białą koszulę z podciągniętymi rękawami, luźno wetkniętą w czarne spodnie, oraz krawat w barwach Gryffindoru.
Przyłapana na gapieniu się, musiała spuścić wzrok. Jej policzki paliły, gdy bawiła się swoimi włosami; zaczerwieniła się jeszcze bardziej na samo wspomnienie ich pocałunku, obudzone samym widokiem Jamesa.
Nie miała pojęcia, co mu powiedzieć. Była tym wszystkim skonfundowana, ledwo miała czas na dokładne przeanalizowanie kotłujących się w niej uczuć oraz sensacji, które wzbudzał James Potter. Owszem, istniało między nimi to dziwne, magnetyczne przyciąganie, które sprawiało, że tak trudno było mu się oprzeć. Poza tym był też nieustanny flirt, co mogło rzeczywiście oznaczać, że James chciał czegoś… więcej. Jednocześnie dopiero skończyli się borykać z kwestią zaufania — owszem, była to kwestia już rozwiązana, ale pozostawiła po sobie posmak, a teraz musieli jeszcze się uporać z konsekwencjami tamtego pocałunku.
Właściwie wydarzyło się to tak szybko, że kręciło jej się w głowie, jakby znajdowała się na jakiejś karuzeli kręcącej się z każdą sekundą coraz szybciej, bombardowana tymi wszystkimi emocjami i wydarzeniami i rzeczami i…
Musiała zrobić krok w tył.
— James.
Ledwo zauważyła ciszę, która ich otulała, ponieważ była aż nazbyt komfortowa. Nawet patrzenie mu prosto w oczy wydawało się naturalne — no, może pomijając te nieszczęsne rumieńce na jej policzkach. Jego oczy miały ciepły, brązowy kolor, trochę przypominający orzechy, i lśniły… nadzieją? Albo też być może był to jakiś rodzaj nieznanych emocji, mieszanka, koktajl.
— Hej.
— Hej.
Nie wiedzieć z jakiego powodu oboje szeptali, powoli zbliżając się do siebie coraz bardziej. Z każdym kolejnym krokiem dystans malał — i wreszcie przystanęli. Ich ciała prawie się stykały, ręce prawie się splotły, ich usta prawie się zetknęły…
Robili to wszystko właściwie instynktownie, zupełnie jakby rzeczywiście istniała ta niewidzialna, nieodparta siła, która związała ich ze sobą. Wydawało się to dziwne i jednocześnie cudowne.
— Musimy porozmawiać.
Te dwa słowa wypowiedziane przez Jamesa wydały się niewiele głośniejsze od szeptu.
James delikatnie przesunął dłonią po jej policzku, tylko po to, by się odsunąć — zbyt szybko jak na gust Lily. Usiadł na miejscu Remusa i wskazał Lily jej własne. Zajęła swoje krzesło jak w transie, nieco rozczarowana tym nagłym zwiększeniem dystansu pomiędzy nimi, ale nigdy nie przyznałaby się do tego głośno.
— Przepraszam — powiedział spokojnie James, najwyraźniej zauważywszy jej reakcję — nie jestem w stanie jasno myśleć, gdy jesteś tak blisko, a naprawdę musimy porozmawiać.
Przytaknęła, rozumiejąc, co ma na myśli. Właściwie zwiększenie dystansu między nimi było bardzo rozsądnym posunięciem, zwłaszcza że ona sama również ostatnimi czasy doświadczała problemów z logicznym myśleniem w obecności Jamesa.
— Okej.
Tym razem, gdy James patrzył na nią naprawdę uważnie, cisza stała się dla Lily odrobinę niepokojąca. James chyba usiłował ocenić jej stan emocjonalny ujawniający się w mowie ciała. Wiedziała, że nie wygląda na zrelaksowaną, bo też i taka nie była; właściwie to przygotowywała się na ucieczkę przy pierwszej możliwej okazji — i jednocześnie chciała zostać, żeby posłuchać, co James ma jej do powiedzenia.
— Lily, wiem, że to, co się między nami wydarzyło, jest dość… Dość trudno się o tym rozmawia. Chciałbym jednak, żebyś wiedziała, że… — Na krótką chwilę przeniósł spojrzenie na zasłanie kartkami biurko Remusa i przeczesał sobie włosy. Po tym w jego dłoni znowu magicznie pojawił się znicz. — Na brodę Merlina, naprawdę się nie nadaję do rozmów o uczuciach, więc przepraszam za… Uch…
— Nic się nie stało.
James przytaknął i po chwili milczenia wreszcie powiedział:
— To chyba ten moment, kiedy powinienem cię spytać, co dalej. Czy ten pocałunek coś znaczył…
Lily zaczęła się nerwowo bawić swoimi włosami.
— Prawdę mówiąc, nie wiem, co dalej. Ja… Jestem trochę zdezorientowana i…
— Zdezorientowana? Dlaczego? Powiedziałaś wczoraj, że…
James zmarszczył brwi, czekając na odpowiedź. W innych okolicznościach jego zdumienie wydałoby się niemalże urocze.
— To wszystko dzieje się zbyt szybko — wypaliła w odpowiedzi. — Nie zrozum mnie źle, pocałunek był po prostu cudowny i nie cofam niczego, co powiedziałam, ale potrzebuję czasu na przemyślenie wszystkiego i… Za bardzo się boję, żeby skakać na głęboką wodę na główkę, James.
Złapał jej drżącą rękę w swoje własne, znacznie większe i cieplejsze, i Lily poczuła odzywające się w jej brzuchu stado motylków.
— Rozumiem. Naprawdę rozumiem, że się boisz, bo ja też się boję. Nie spiesz się. Ile tylko czasu potrzebujesz, tyle ci dam. Przemyśl wszystko na spokojnie i… Jakakolwiek by nie była twoja ostateczna decyzja, po prostu przyjdź do mnie i mi powiedz, okej? Poczekam, nieważne, jak długo. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciała ciągnąć tego, co jest między nami. Chcę dla ciebie wszystkiego, co najlepsze, i uszanuję każdą decyzję, jaką podejmiesz.
Jej szacunek do niego jeszcze bardziej wzrósł. Jeżeli miała jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do odpowiedzialności i dojrzałości Jamesa, właśnie wyparowały. Właściwie było cudownie widzieć tę stronę Jamesa, tę transformację z Huncwota w dorosłego mężczyznę. Nie stracił przy tym nic z Gryfona; pozostał wojowniczy i szlachetny, i lojalny, i odważny, i… Podziwiała go bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
— Jesteś niesamowitym człowiekiem, wiesz o tym? — powiedziała cicho, lecz z podziwem przenikającym każdą sylabę.
Na ustach Jamesa pojawił się jego firmowy uśmiech — nieco zaczepny, figlarny uśmiech.
— Podbudowujesz moje ego, panno Evans.
— Naprawdę? Myślałam, że twoje ego jest już wystarczająco duże i nie potrzebuje żadnej dodatkowej zachęty.
Roześmiał się — miał naprawdę cudowny śmiech i Lily chętnie słuchałaby tego dźwięku w nieskończoność — i napięcie pomiędzy nimi znikło, zupełnie jakby go nigdy nie było.
— Nie. Moje ego zawsze jest małe, jeśli chodzi o ciebie.
No, James zdecydowanie wiedział, jak przyprawić jej serce o palpitacje — i jej serce zdecydowanie ją zdradziło, nagle przyspieszając bicie.
— To niemożliwe — odparła zaczepnie, posyłając Jamesowi uśmiech. — Wczoraj zdecydowanie nie wykazywałeś żadnych oznak małego ego…
— To… Nie w tym rzecz. Całowanie cię przychodzi zupełnie naturalnie i nie ma żadnego związku z moim ego. Z kolei gdy oddajesz pocałunek… no, to już zupełnie inna historia.
— Więc przyznajesz, że całowanie się podbudowuje twoje ego. I to znacząco.
— Mhm. No dobrze, ale jakim cudem miałoby nie podbudowywać mojego ego? Sam fakt, że całuje cię najpiękniejsza i najinteligentniejsza dziewczyna w całej szkole, zdecydowanie sprawia, że samoocena przekracza wszelkie granice.
Oczywiście, że musiał przemycić komplement do praktycznie każdego wypowiadanego zdania. To było takie w stylu Jamesa Pottera, że Lily się roześmiała.
— Cóż, pewnie masz rację. To działa też w drugą stronę.
Naprawdę tak sądziła; ten pocałunek był najlepszą rzeczą, jaka się jej przytrafiła. I najbardziej szokującą.
— Cieszę się, że nie byłem jedyną osobą, której się spodobało…
Lily przewróciła oczami, ale jednak nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Czy my teraz rozmawiamy o jakości pocałunków?
— Jeśli chcesz to tak nazwać… tak. Przeszkadza ci to?
— To po prostu trochę dziwne. Nigdy o tym specjalnie z nikim nie rozmawiałam.
James uniósł brew.
— Szokujące. Nie rozmawiacie o chłopakach i seksie w tym waszym małym kółku wzajemnej adoracji?
— Nie jestem jedną z tych, co plotkują o chłopakach z każdym, kto się nawinie. A już na pewno nie zdarza mi się biec do przyjaciółek, żeby im oznajmić, że się z kimś całowałam…
— Więc wy, dziewczyny, nigdy nie rozmawiacie o chłopakach?
Lily wzruszyła ramionami, nieco zakłopotana.
— Rozmawiamy. Po prostu nie w tym sensie… My tylko… omawiamy problemy dotyczące związków, tak myślę. Niespecjalnie się przejmujemy plotkowaniem czy dzieleniem się informacjami na temat życia łóżkowego…
— To bardzo dziwne. Nawet my, Huncwoci, plotkujemy. Czasami.
— Zrozumiałe. Biorąc pod uwagę to, że już macie jedną parę w swoim kółku…
James potrząsnął głową, wyraźnie rozbawiony.
— Oni nie są parą, Lily. Chciałbym zobaczyć ich razem, owszem, ale najpierw muszą sobie wyznać uczucia, pocałować się, może nawet wykonać krok dalej… Powoli tam zmierzają. Dajmy im czas.
— Cóż, być może będą potrzebowali jakiegoś drobnego popchnięcia we właściwym kierunku…
— Chcesz się bawić w swaty?
Kiedy Lily niewinnie wzruszyła ramionami, James z uśmiechem potrząsnął głową.
— No dobrze, możemy im trochę dopomóc, ale potrzebujemy do tego jakiegoś planu…
🔥
W kolejnym tygodniu zaczęła dostrzegać drobne rzeczy związane z Jamesem Potterem, na które wcześniej jakoś nie zwróciła większej uwagi.
Pierwszą z nich był jego uśmiech. No dobrze, James miał w zanadrzu całą gamę uśmiechów, od jego firmowego, szerokiego, szczerego aż po bardziej dyskretny, cieplejszy, miększy. Ten ostatni rodzaj uśmiechu pojawiał się tylko wtedy, gdy James słuchał rozmów prowadzonych przez swoich przyjaciół albo gdy ukradkiem na nią zerkał. Właściwie przyłapała go wielokrotnie na tym, że odwraca się podczas zajęć, patrzy prosto na nią i posyła jej uśmiech. W miarę mijających dni stawał się w tym coraz śmielszy i coraz częściej w ślad za uśmiechem podążało puszczone do niej oczko — tak to do niego pasowało, że Lily wychodziła później z lekcji ze śmiechem i zarumienionymi policzkami.
Drugą z tych rzeczy był sposób, w jaki James bawił się swoim zniczem. Złota kulka znienacka pojawiała się w jego ręce, a potem wznosiła się w powietrze, bezradnie trzepocząc skrzydełkami. Nigdy nie zdołała odlecieć zbyt daleko, pochwycona z powrotem w szczupłe palce szukającego. Wykonywała kilka takich rund, po czym znikała w odmętach kieszeni, by po jakimś czasie pojawić się z powrotem w powietrzu. Lily też się czasem czuła równie bezradna jak ten znicz — mogła w nieskończoność uciekać, ale niewiele brakowało, żeby dała się złapać.
W każdym razie Jamesowe ruchy były niesamowicie hipnotyzujące. Wydawał się zawsze wiedzieć, co robi, i robić to z wrodzoną pewnością. Jego charyzma manifestowała się w jego kroku i ruchu mięśni i również w mowie. Wydawało się to niemalże magnetyczne: obserwowanie go, gdy maszerował korytarzem, rozdając uśmiechy. Wyglądał jak prawdziwy król tego zamku — dumny, lecz nie zarozumiały, charyzmatyczny, lecz z sercem zdolnym spopielić wszystko dokoła. Włączając w to Lily.
Była też ta jego niewyczerpana życzliwość, którą okazywał wszystkim, niezależnie od tego, czy rozmawiał z przerażonym pierwszakiem, czy z nauczycielem. Jasne, w dalszym ciągu miał w głowie pełno psot oraz poczucie humoru, który w połączeniu z uśmiechem zdawał się rozjaśniać wszystkim dzień. Lily miała okazję zaobserwować nawet, jak czaruje Slughorna, będącego tego dnia w wyjątkowo podłym humorze. Jeśli to nie były czary bezróżdżkowe, Lily sama już nie wiedziała, co nimi było. Już nie wspominając o tym, że jego obecne zachowanie znacznie kontrastowało z beztroską, którą ujawniał w poprzednich latach. Nie dało się nie dostrzec tej jego rozkwitającej dojrzałości, coraz częściej wyglądającej na światło dzienne. Właściwie trudno zamknąć całą jego osobowość w kilku słowach, do czego Lily doszła z niemałym trudem. Zapewne spytana o to jeszcze dwa lata temu odpowiedziałaby, że James Potter to pyszałek, arogant i idiota, ale teraz miała o nim kompletnie odmienne zdanie. Nie potrafiła go nienawidzić, nie potrafiła go nawet nie lubić — do tego stopnia ją oczarował.
Już nie wspominając o tym, jak patrzył na swoją ukochaną miotłę. Lily właściwie przyszła na stadion podczas jednego z treningów drużyny Gryffindoru; usiadła na trybunach razem z książką — głupi pomysł, oczywiście — i skończyła na podziwianiu roztaczającego się w powietrzu widoku. Jeżeli sądziła, że James poruszał się z gracją po szkolnych korytarzach, to na miotle po prostu wymiatał. Jej respekt dla niego jeszcze wzrósł — niedługo zapewne wykroczy poza jakąkolwiek skalę — gdy zobaczyła, w jaki sposób pracuje. Jako kapitan drużyny musiał nie tylko rozglądać się za zniczem, lecz również kontrolować sytuację na boisku oraz poczynania współgraczy. Lily kompletnie się nie znała na strategiach dotyczących gry w quidditcha, ale James wydawał się być tak dostrojony do zespołu, że robił wszystko instynktownie. Rzucał im wskazówki, poprawiał błędy, chwalił za każdy udany manewr i przybijał piątki. Nietrudno było zauważyć, że jego zachowanie poprawiało morale u członków drużyny, zwiększało także motywację; nic dziwnego, skoro James znajdował się w swoim żywiole i doskonale wiedział, co robi. Aż dziwne, że w tym szale latania w ogóle zauważył ją siedzącą w zimnym szkockim powietrzu z zapomnianą książką na kolanach. Uznała to za dobry moment na ewakuację z trybun. Wmawiała sobie, że to z powodu narastającego chłodu, a nie palącego spojrzenia Jamesa Pottera.
W każdym razie miała naprawdę dużo do przemyślenia. Jej myśli krążyły wokół ostatnich wydarzeń głównie w nocy, jako że za dnia Lily miała zbyt dużo pracy, by skupić się na tym huraganie wiadomości. Cóż, noce to zupełnie inna historia. Nocą, kiedy zapadał zmrok, a sen nadal nie przychodził, mogła tylko wpatrywać się w sufit i myśleć. Naturalnie, przy okazji tego nocnego błądzenia myślami wielokrotnie natrafiała na wszystko, co wiązało się z Jamesem Potterem, ale przede wszystkim szukała odpowiedzi na pytanie, co teraz. Co miała teraz zrobić? Nie mogła bez końca miotać się jak kurczak z obciętą głową ani zmuszać Jamesa do czekania w nieskończoność — musiała podjąć jakąś decyzję. Na razie ją odwlekała, bo dawanie komukolwiek szansy na złamanie jej serca bardzo ją przerażało. Jednocześnie miała świadomość tego, że nie będzie w stanie się długo opierać temu magnetyzmowi, który przyciągał ją do Jamesa. W końcu musiała dać się złapać, tak samo jak ten jego cholerny złoty znicz.
Nieco gorsze było to, że w jej głowie tlił się paraliżujący strach. Strach ten odganiał sen, czasem też zamieniał sny w koszmary. Nie miał żadnej racji bytu, Lily dobrze o tym wiedziała, ale jednak nie mogła się go pozbyć. Ciążył jej trochę tak jak niepokojące uczucie nadchodzącej zagłady, związanej z upadkiem z krawędzi czy nawet śmiercią. Było to ryzyko, którego jeszcze nie była gotowa podjąć. Zapewne też w dużej mierze do napływu tych czarnych myśli przyczyniła się sprawa Corinne Parker, choroba Petera, wszystkie te złe wiadomości nieustannie burzące spokój.
Z drugiej strony nie mogła odsunąć na bok uczuć, jakie James w niej budził — i ciepła, i tego poczucia bezpieczeństwa, gdy znajdowała się w jego ramionach, i gromadki budzących się do życia motyli. Te uczucia zresztą żywo kontrastowały z nocnym strachem; lęk się rozmywał, gdy tylko Lily widziała, jak James się uśmiecha. Zupełnie jakby był jej wojownikiem, obrońcą, nawet o tym nie wiedząc, i mógł wygrać ze wszystkimi złymi myślami oraz chmurami.
Dość prędko mogło się okazać, że będzie tego wsparcia potrzebowała, bowiem odkryła, że podczas lekcji ktoś ją obserwował. Sprawiło to, że ledwo mogła opanować uczucie obrzydzenia — i dość szybko się domyśliła, kto nie potrafił oderwać od niej wzroku. Znała to spojrzenie aż za dobrze; osobie postronnej być może wydałoby się spojrzeniem kopniętego szczeniaczka, ale nie dla niej, już nie. Nienawidziła jego uwagi i wolała, żeby się trzymał tak daleko od niej, jak to tylko możliwe. Dla własnego dobra i dla jej zdrowia psychicznego.
No dobrze, może w samym wgapianiu się w jej plecy nie było niczego złego, ale Severus Snape chyba nigdy nie wiedział, kiedy powinien odpuścić. Z każdym kolejnym dniem i zbliżającym się coraz bardziej spotkaniem Klubu Ślimaka jego spojrzenie stawało się coraz intensywniejsze — jednocześnie coraz bardziej ją irytowało, wprawiało w niepokój. Nie mogła tego strząsnąć jak natrętnej muchy ani w żaden sposób się pozbyć.
W dodatku podejrzewała, że Snape planuje wykonanie jakiegoś ruchu podczas spotkania — wtedy, gdy będzie najbardziej odsłonięta. W Klubie Ślimaka udzielali się głównie Ślizgoni; żaden z jej przyjaciół nie dostąpił tego wątpliwego zaszczytu. Tym bardziej przerażało ją to, że Snape mógł uknuć jakiś sprytny plan odzyskania jej. Nie chciała nawet z nim rozmawiać, a co dopiero odbudowywać tamtą przyjaźń — właściwie już nawet nie było czego odbudowywać. Rozważała niepokazanie się na imprezie, lecz nie chciała wyjść na tchórza. Mimo wszystko całkiem lubiła te spotkania, zwłaszcza że czasem Slughorn zapraszał na nie swoich ulubionych absolwentów i wychodziła później z lochów z głową pękającą od nadmiaru informacji. Poza tym nie chciała za żadne skarby świata dać Snape’owi satysfakcji czy poczucia, że ma nad nią jakąkolwiek władzę, że jeszcze na tyle mocno na nią działa, że odmawia przyjścia. Wątpiła, by się poważył na otwartą konfrontację, więc dopóki pozostawała wmieszana w rozmowy grupowe, powinna mieć spokój.
Mimo wszystko kusiło ją zabranie kogoś ze sobą, zwłaszcza że zaproszenie na spotkanie opiewało na dwie osoby. W ten sposób miałaby wymówkę, żeby ani przez moment nie pozostać sama. Na pewno było to lepsze rozwiązanie niż chowanie głowy w piasek.
Najprostszym i najłatwiejszym wyjściem byłoby poproszenie o asystę którejś z przyjaciółek. Skłaniała się nawet bardziej ku Dorcas, jako że Alice nigdy nie była fanką tego typu przyjęć. Nie była to zresztą szczególnie wymagająca rola — Lily po prostu chciała, żeby ktoś jej towarzyszył, nawet jeśli miałby się w ogóle nie odzywać czy angażować w kwitnące życie towarzyskie. Odkładała jednak podjęcie decyzji tak długo, że w końcu pozostało bardzo niewiele czasu na rozmowę z Dorcas. Musiała się z tym rozprawić zaraz przy śniadaniu, zwłaszcza że nadeszła już sobota.
Skutecznie jej w tym jednak przeszkodziła nie tylko nieobecność przyjaciółki przy stole, ale również nadejście sowiej poczty, a wraz z nim listu od Leslie. Rozerwała kopertę z niecierpliwością i natychmiast przebiegła wzrokiem po nabazgranych na papierze linijkach. Z każdym kolejnym zdaniem coraz bardziej zwiększała się jej konfuzja.
— Od Leslie — powiedziała, podając list siedzącemu naprzeciwko Remusowi, który pozwolił sobie na przeczytanie na głos niektórych urywków ze względu na zajętego śniadaniem Siriusa.
— „Droga Lily, dziękuję za twój list. Obawiam się jednak, że nie będę mogła za bardzo pomóc, bo nie znam nazwisk osób, które stoją za tymi wykroczeniami”.
— Czyli niepotrzebnie do niej pisałaś — wtrącił Sirius, ale Lily uciszyła go machnięciem ręki.
— Czytaj dalej, Remusie.
Remus uniósł brwi, lecz posłusznie wrócił do przerwanej lektury.
— Hm. „Mam jednak pewne podejrzenia — zaznaczam, że dalekie od niezbitej pewności. Jestem przekonana, że za tymi działaniami stoi grupa, ponieważ były zbyt zorganizowane, by mogła je przeprowadzić jedna osoba. Jedna osoba nie byłaby w stanie tak dokładnie zacierać za sobą śladów i jednocześnie stać na czatach. Parokrotnie byłam bliska złapania ich na gorącym uczynku, ale za każdym razem się wymykali. Muszą dobrze znać zamek”. To się robi coraz ciekawsze…
Lily przytaknęła.
— Mhm. Leslie podaje dalej jedno imię…
— Michael? — Remus ponownie zerknął do listu i zmarszczył brwi. — Przecież w Hogwarcie może być tysiąc osób o takim imieniu. Jest naprawdę popularne, więc to jak szukanie igły w stogu siana…
— W Slytherinie już nie aż tak wielu — zaprzeczyła spokojnie Lily. — Zwłaszcza że mówimy zapewne o osobach będących na wyższych latach.
— Może i wyjdzie ich mniej, ale jak zamierzasz to sprawdzić? Chcesz śledzić każdego chłopaka o tym imieniu? To nie ma sensu. Wcale mi się to nie podoba. Sama Leslie też pisze, że to nie są niewinne psoty… Lily, powinniśmy iść do profesor McGonagall.
— Zgadzam się. — Lily przytaknęła. — To dobry pomysł. Jeżeli sprawa rzeczywiście jest aż tak poważna, nie możemy siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż któryś ze sprawców sam się zdradzi.
— Cały ten rok się ciekawie zaczyna — skomentował z niezadowoleniem Sirius, atakując jedną z kiełbasek na jego talerzu. — Najpierw Corinne Parker, teraz to… Nie uważacie, że to dziwne?
— Wątpię, by między tymi sprawami był jakiś związek, ale masz rację, to trochę tak, jakby ktoś otworzył puszkę Pandory.
Lily wzięła z powrotem list od Leslie, starannie go złożyła i schowała do torby.
— Czyją puszkę…?
— Och. Powinieneś się zaprzyjaźnić z mitologią grecką, Black. Myślę, że by ci się spodobała — stwierdziła z błyskiem w oku. — W jednym z mitów Pandora wypuściła ze swej puszki nieszczęścia, plagi nękające ludzkość. Mit stał się na tyle popularny, że ukuto powiedzonko… Wydaje się to całkiem adekwatne do naszej sytuacji, prawda?
Sirius przewrócił oczami, ledwo kryjąc pełen rozbawienia uśmiech.
— Dziękuję za kolejną dawkę wiedzy, Evans.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz