wtorek, 29 września 2020

11. Walcząc z grawitacją

Just like a torch, you set the soul within me burning
I must go on, I'm on this road of no returning
And though it burns me, and it turns me into ashes
My whole world crashes without your kiss of fire

Parov Stelar & Georgia Gibbs — Tango del fuego

 

Wieczorny trening quidditcha dał się we znaki nawet Jamesowi, i to wcale nie dlatego, że latali po boisku i wprawiali się w nowych manewrach, dopóki się całkowicie nie ściemniło. Intensywny trening nie robił na nim wrażenia; gorsze było to, że nie potrafił się skupić. Nie wkładał w ćwiczenia tyle serca, ile powinien, bo jego myśli zajmowała wyłącznie Lily.

Minęło już kilka dni, odkąd ujawnił przed nią swoje zdolności animagiczne, ale jeszcze nie zdążyli o tym porozmawiać. Przytulenie i podziękowania, jakkolwiek miłe, raczej niczego nie wyjaśniały; poza tym nie chciał, by ten świeżo odkryty sekret rzutował na ich przyjaźń czy nawet, hm, potencjalny związek. Potencjalny związek był, rzecz jasna, myśleniem życzeniowym, ale być może któregoś dnia… W każdym razie nie było na to żadnych widoków, jeżeli Lily go unikała.

Potrafił to zrozumieć. Sam pewnie też by został wytrącony z równowagi, gdyby jego przyjaciel nagle zamienił się w jelenia, więc Lily prawdopodobnie potrzebowała czasu na przetrawienie tych wszystkich nowinek. Do tego dowiedziała się przecież całkiem niedawno, że Remus jest wilkołakiem, więc zapewne James jej specjalnie nie pomógł w zwalczeniu szoku… Na Merlina, prawdopodobnie wszystko zepsuł tym kompletnie nieprzemyślanym ruchem.

Albo być może po prostu miała bardzo dużo pracy. Lily była pracoholiczką i najpilniejszą uczennicą w tej szkole, więc przekładała obowiązki ponad wszystko inne. Ledwo zjadała śniadanie, pędziła do biblioteki, a po lekcjach siedziała nad zadanymi pracami domowymi; naprawdę nie było nic dziwnego w tym, że nie znalazła czasu na gadanie o głupotach.

Ale z drugiej strony ledwo go dostrzegała. Przy śniadaniu nawet nie powiedziała mu „cześć”. Starała się nawet nie patrzeć w jego stronę, choć musiała czuć na sobie jego wzrok. Ani słowem nie skomentowała wydarzeń sprzed paru dni, zupełnie jakby… jakby nigdy nie miały miejsca.

No i cóż, potrafił myśleć tylko o niej, więc nic dziwnego, że nie zauważył nadlatującego w jego stronę tłuczka. Nawet będąca najbliżej Gianna nie zdołała go uratować przed wyjątkowo wkurzającą czarną piłką; siła uderzenia sprawiła, że stracił równowagę. Nawet nie miał siły na walkę z grawitacją i spadł z miotły prosto na trawę. Na szczęście nie znajdował się na zbyt dużej wysokości, dzięki Merlinowi, i nawet się za bardzo nie poturbował. Najmocniej oberwało jego ramię, które nie tylko wzięło na siebie tłuczka, ale również usiłowało go jakoś ochronić przed upadkiem. Jutro zapewne będzie miał pięknego siniaka.

Musiał zapewnić członków drużyny, że absolutnie nic mu nie jest i nie potrzebuje wizyty u Pomfrey. Nawet go nie bolało, do czego zapewne przyczyniła się spora dawka adrenaliny wciąż krążącej w jego żyłach. Jak gdyby nigdy nic zamknął wszystkie piłki w skrzynce, odniósł je na miejsce, by wreszcie powlec się do szatni. Wychodził z niej jako ostatni, już po szybkim prysznicu, w czystych ciuchach i w kiepskim humorze. Przegapił kolację, więc niemiłosiernie burczało mu w brzuchu, jednocześnie marzył o prysznicu oraz położeniu się do łóżka. Postanowił się wybrać na szybką wycieczkę do kuchni po parę kanapek i pół godziny później wreszcie się wspinał po schodach do Wieży, tylko cudem omijając węszącego na jednym z pięter Filcha.

Jasne, miał dzisiaj chyba dzień pecha, bo na kanapie przed kominkiem siedziała Lily. Nie miał siły na konfrontację i wyjątkowo nie miałby nic przeciwko temu, by go zignorowała. Potrzebował świętego spokoju, a nie chaosu i walki z przyciąganiem. Przekradał obok niej w stronę dormitoriów — kiedy Lily go zawołała.

— James.

I wpadł.

Odwrócił się powoli w stronę Lily. Przeczesałby z frustracją włosy, gdyby tylko miał wolne ręce; niestety jedną z nich zajmowała miotła, a drugą owinięte w serwetkę kanapki.

— Lily.

— Co ci się stało w rękę?

W ślad za nią spojrzał na swoje ramię i się skrzywił. Dzięki podciągniętemu rękawowi bluzy doskonale było widać zarysowujący się na skórze siniak. Nie wyglądało to wcale ładnie.

— Spadłem z miotły.

Lily natychmiast odłożyła książkę, marszcząc brwi i nie przestając przyglądać się siniakowi.

— Powinieneś pójść do pani Pomfrey.

— To nic poważnego, nawet nie boli.

Zupełnie jej tym nie przekonał — i w sumie mógł się tego spodziewać.

— W takim razie chociaż pozwól mi się tym zająć. Nie możesz tego tak zostawić.

Zawahał się, lecz nie potrafił oprzeć się sile, która przyciągała go do Lily. Poza tym adrenalina powoli przestawała działać i był pewien, że ramię niedługo odezwie się zwielokrotnionym bólem.

—  Okej.

Usiadł obok niej na kanapie i odłożył na bok wszystko, co miał w rękach. Zaprezentował Lily swoje obolałe lewe ramię, mierząc tęsknym spojrzeniem przyniesione z kuchni kanapki. Równie tęsknie odezwał się jego żołądek, wygrywając głodowy marsz.

Lily podciągnęła wyżej rękaw, by mieć lepszy dostęp, i sięgnęła po różdżkę. Zaczęła mamrotać pod nosem serię zaklęć — James kojarzył niektóre z nich — ale rzuciła mu przelotne spojrzenie, zdając się rozumieć jego frustrację.

— Jedz, jeśli jesteś głodny. Nie jadłeś kolacji?

— Nie. Nie zdążyłem. — Tym razem się nie wahał i sięgnął po jedną z kanapek. Pochłonął ją w parę sekund, po czym zabrał się za kolejną. Dopiero przy niej uświadomił sobie, że Lily również może być głodna. — Chcesz też?

— Nie, dzięki.

Rzuciła mu uśmiech, od którego zrobiło się cieplej na sercu. Starał się skoncentrować na jedzeniu kanapek, ale ledwo mógł się powstrzymać przed zerkaniem na to, co robi Lily. Skupiała się na wyleczeniu rany z taką intensywnością, że zrobiło mu się gorąco. Nie pomagało również to, że siedziała tak blisko, że dystans między nimi praktycznie nie istniał. Jak miał walczyć z kuszeniem losu?

—  Gotowe — oznajmiła wreszcie Lily — dzięki niech będą Merlinowi — i nieco się odsunęła. — Rzuciłam zaklęcie diagnostyczne i wygląda na to, że niczego nie złamałeś. Po prostu się trochę potłukłeś i zarobiłeś parę siniaków. Wyleczyłam je, więc powinno być dobrze.

— Dziękuję, Lily. Byłabyś naprawdę świetną magomedyczką.

Na jego skórze rzeczywiście nie pozostał ani ślad po poprzednich siniakach i ramię magicznie przestało boleć.

— Nie ma za co. I tak, chciałabym aplikować na staż do świętego Munga, więc…

— Naprawdę?

W gruncie rzeczy nie powinien się dziwić; Lily miała ogromny talent zarówno do eliksirów, jak i leczenia, a do tego gołębie serduszko. Świat potrzebował takich ludzi — a szpitale w szczególności.

— Naprawdę.

— Będziesz w tym niesamowita.

Zarumieniła się, słysząc ten komplement, i na moment odwróciła wzrok. Gdy znowu na niego spojrzała, w jej oczach zobaczył plątaninę emocji.

— James, ja…

— Płomyczku…

Zaczęli jednocześnie i szybko zamilkli, z grzeczności pozwalając się wypowiedzieć drugiej osobie. Doprowadzili tym samym do impasu, bo żadne się nie odezwało ponownie; w końcu James skinął na Lily, by mówiła.

— Chciałam ci tylko podziękować za cały ten ogrom zaufania, jakim mnie obdarzyłeś. Nie zrobiłam tego ostatnim razem, więc… dziękuję. Nawet nie wiesz, jak wiele to dla mnie znaczy.

Zdecydowanie nie były to słowa, których się spodziewał usłyszeć, więc nieco go zatkało.

— Prawdę mówiąc, myślałem, że… Myślałem, że wszystko zniszczyłem tym… tą przemianą. — Przełknął głośno ślinę. — Sądziłem, że mnie unikasz.

— Co?

Wyglądała na tak zaskoczoną tym podejrzeniem, że zmarszczył brwi.

— Sądziłem, że nie chcesz ze mną rozmawiać, bo może cię wystraszyłem czy coś… Wcale bym się zresztą nie zdziwił i doskonale to rozumiem, bo sam pewnie bym odchodził od zmysłów, gdyby ktoś się nagle przy mnie zamienił w jelenia. Nie będę cię winił, jeśli nie będziesz chciała ze mną rozmawiać. 

Lily wciąż miała ten dziwny wyraz twarzy — trochę jakby nie wiedziała, czy powinna zacząć się śmiać, czy jednak kogoś kopnąć. Wobec takiej reakcji James w końcu zmieszany zamknął usta.

— Nie unikałam cię — powiedziała, przechylając głowę. — Miałam po prostu za dużo na głowie. Jeśli wydawałam się zdystansowana, przepraszam. Musiałam sporo przemyśleć i ogarnąć, dlatego nie miałam czasu, by spokojnie usiąść i o wszystkim porozmawiać. W każdym razie ty nie zrobiłeś niczego złego. Wręcz przeciwnie. Właśnie to usiłowałam ci powiedzieć…

— Och.

Teraz to Lily wydawała się zakłopotana; nerwowo zaczęła bawić się włosami.

— Wiem, że obdarzenie mnie tym zaufaniem nie było łatwe, więc tym bardziej to doceniam. Naprawdę. Poza tym muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Zawsze czytałam o tym, że animagia jest najtrudniejszą dziedziną transmutacji, a tobie to w ogóle nie sprawia wysiłku!

James stłumił śmiech.

— Cóż, rzeczywiście nie było łatwo się tego nauczyć, ale każda kolejna przemiana przychodzi znacznie łatwiej.

— Jak właściwie się tego nauczyłeś? Wyobrażam sobie, że doszedłeś do wszystkiego sam? W książkach przecież nie ma na ten temat wielu informacji, sama je przeglądałam…

Wzruszył ramionami, rozsiadając się nieco wygodniej na kanapie. Zapowiadało się na dłuższą rozmowę.

— Miałem wsparcie, to na pewno, poza tym użyliśmy też wszystkich dostępnych książek. Parę wynieśliśmy z działu książek zakazanych, parę… parę pożyczyliśmy od McGonagall. O dziwo nie miała z tym problemu, chyba jej zaimponowało, że się tym interesujemy. Hm. No i do wielu rzeczy doszliśmy metodą prób i błędów i próbowaliśmy aż do skutku. Byliśmy zdeterminowani, więc to na pewno bardzo pomogło.

Lily przytaknęła ze zrozumieniem.

— Czyli pozostali Huncwoci też się nauczyli tej sztuki, jak mniemam.

James westchnął, zorientowawszy się, że się potknął.

— Przepraszam. Nie zamierzałem ich wydawać.

— Nie wydałeś. Sama zgadłam. Podejrzewałam to już od momentu, w którym się zamieniłeś w jelenia. To wszystko razem miało zadziwiająco dużo sensu, więc nie musiałam się wysilać, by połączyć wszystko w całość. Zrobiliście to dla Remusa, prawda?

Przytaknął, przeczesując włosy.

— Prawda. Zrobiliśmy to po to, żeby nie musiał się czuć ani być sam podczas każdej pełni. Nie mogliśmy go zostawić samego, przyjaciele tak nie robią… I animagia… To był mój pomysł.  Zawsze uwielbiałem transmutację i… tak. Sirius i Peter zaaprobowali ten pomysł i, ech, w końcu nam się udało.

— Ile czasu wam to zajęło?

Lily wciąż patrzyła na niego z tą ciekawością płonącą w oczach, co go zaintrygowało.

— Nie wiem.  Parę miesięcy? Głównie dlatego, że, jak sama wiesz, nie napisano podręcznika do animagii krok po kroku i musieliśmy eksperymentować. Mieliśmy dużo szczęścia, że nic nam się w trakcie tych przemian nic nie stało. W końcu nawet zwykła głupia teleportacja czy używanie sieci Fiuu mogą się źle skończyć, a co dopiero ludzka transmutacja… 

— Baliście się, że coś pójdzie nie tak?

Zawahał się nieco, próbując sobie przypomnieć własne uczucia sprzed tych kilku lat gdy dopiero się uczył animagii.

— Trochę — przyznał wreszcie. — Ale chyba determinacja przyćmiła lęk. 

— Tym bardziej jestem pod wrażeniem.  Mieliście na barkach ogromny ciężar — nadal go macie — i doskonale sobie z tym radzicie.

Dotknęła jego ręki — i jej od razu nie wycofała.

— Dzięki, Lily. Mimo wszystko myślę, że było warto. Raczej nie mógłbym spać spokojnie ze świadomością, że nie zrobiłem nic, by pomóc przyjacielowi. Gdyby trzeba było, zrobiłbym to samo jeszcze raz.

— Jesteś prawdziwym Gryfonem, James. Jestem przekonana, że sam Godryk Gryffindor byłby z ciebie dumny.

Siedzieli teraz już zupełnie blisko siebie i cały świat ograniczył się do tej kanapy oraz nich samych. Jamesa przeszedł dreszcz z powodu tego braku dystansu.

— Komplementuj mnie dalej, Evans, i przysięgam, że zejdę na zawał.

— Myślałam, że lubisz komplementy.

— Komplementy od tak ważnej i pięknej osoby mnie peszą.

— Nie jestem ani ważna, ani piękna. Nie pochlebiaj mi, Potter.

— Nie pochlebiam. Stwierdzam fakt.

Nie mógł się oprzeć, by nie sięgnąć do jej włosów. Lubił nawijać je sobie na palce i patrzeć, jak lśnią w nich refleksy. Ich ręce nadal pozostawały złączone pomiędzy nimi.

— James, ja…

Dystans pomiędzy nimi zmniejszał się z każdą kolejną sekundą, ale żadne z nich sobie tego nie uświadamiało; byli zbyt zahipnotyzowani tą rozmową i jej możliwymi konsekwencjami.

— Powiedz mi szczerze, Lily, czy mam u ciebie jakąkolwiek szansę? Zrozumiem, jeśli powiesz nie. Po prostu się wycofam i więcej nie wrócimy do tematu. Ale jeśli jednak…

Było tak łatwo ulec pokusie i jeszcze łatwiej upaść, przestać walczyć w tym bezowocnym pojedynku z grawitacją i huraganem, który nosił imię Lily Evans. Było tak łatwo, że uderzenie o betonową ziemię musiało boleć tysiąc razy bardziej. Mogło go to nawet zabić — grawitacja, odtrącenie, upadek — i nikt nawet nie byłby w stanie go uratować; a już na pewno nie słodkie ręce Lily Evans i jej wiedza na temat magicznych urazów. W końcu nie da się wskrzesić zmarłych, tak samo jak nie da się poskładać z powrotem złamanego serca.

— Masz u mnie szansę, James — usłyszał w końcu — i to całkiem sporą.

Na Merlina, Lily Evans była naprawdę słodka, zupełnie jak kwiaty, których imię nosiła, zwłaszcza z policzkami zabarwionymi czerwienią, równie ognistymi jak jej włosy, i z ustami wypowiadającymi te niebiańskie słowa. Wyglądała niemalże… nieśmiało, co zdarzało się niezwykle rzadko, i James nie mógł się więcej opierać tej przeklętej grawitacji.

Więc się poddał — i pocałował Lily, ujmując jej twarz w swoje dłonie. Smakowała czekoladą i prawdopodobnie nie powinno go to w ogóle zaskakiwać; nawet nie zaprotestowała, chociaż musiała być co najmniej zaskoczona, i wreszcie również zaczęła go całować z zapałem i nagłością i pasją i… pożądaniem? Czy było to rzeczywiście pożądanie, które przejęło nad nimi władzę, które zmusiło ich do pocałunków, dotyku, smakowania, bez nawet chwili na wytchnienie, oddech, na przemyślenie, racjonalizowanie… Tak właściwie myślenie wyłączyło im się obojgu, bo ten pocałunek był… cudowny, tak cudowny, że wywołał w ich ciałach eksplozję tysięcy fajerwerków. Był upajający, lepszy niż jakakolwiek ognista whisky, był… był dla nich wszystkim. Był perfekcyjny i żadne z nich nie chciało, by ta chwila się kończyła, ale w końcu, w końcu, musieli wziąć oddech.

Przerwali pocałunek, ciężko dysząc, z zamkniętymi oczami i stykającymi się czołami. Lily w którymś momencie wylądowała na jego kolanach — kiedy i jak? — i splotła ręce za jego szyją, zaś jego własne były zaplątane w jej włosy, teraz poczochrane i nieokiełznane. Obydwoje zresztą musieli wyglądać szaleńczo; trudno nie być w takim stanie po intensywnym pocałunku.

James otworzył oczy jako pierwszy, pozwalając sobie na leniwy uśmiech, zwłaszcza że Lily była w równym stopniu poruszona pocałunkiem, co on. Jej czerwone policzki, opuchnięte wargi, nierówne bicie serca mówiły same za siebie.

— Takiej reakcji w ogóle się nie spodziewałem.

I wtedy zachichotała, a James doszedł do wniosku, że bardzo mu się podoba ten dźwięk.

— Ja też nie — przyznała bez tchu — ale to było niesamowite.

— Mmm.

Było tak bardzo, bardzo, bardzo łatwo utonąć w oceanie jej szmaragdowych oczu — nieważne, jak kiczowato to brzmiało — i pocałować ją jeszcze raz. Co zadziwiło go jeszcze bardziej, mógł jej teraz swobodnie dotknąć, przesunąć dłońmi wzdłuż jej ramion aż do twarzy. Miała na sobie czarną koszulkę, która nie była w stanie zakryć gęsiej skórki na jej skórze, pojawiającej się szczególnie wtedy, gdy sięgnął do jej wspaniałych włosów. Były tak miękkie, jak pamiętał z tamtego dnia w łazience prefektów. Teraz wyglądały jeszcze bardziej ogniście niż zwykle, zapewne za sprawą kominkowego światła. Bardzo mu się ten kolor podobał, pasował do niej, choć prawda była taka, że wyglądała idealnie w każdej dowolnej barwie. Już przecież miał okazję się o tym przekonać. W miękkim świetle jej twarz wyglądała jeszcze piękniej — światło podkreślało pełne usta i piegi i kształt nosa i…

— Co to oznacza… dla nas?

— To oznacza, że będę mógł cię częściej całować…

Pochylił się, by pocałować ją jeszcze raz, zgodnie ze swoimi słowami, ale nagle usłyszał jakieś krzyki i tupot stóp na schodach. Podniósł głowę tylko po to, by ujrzeć spanikowanego Remusa w piżamie i z potarganymi włosami. Natychmiast skoczył na równe nogi, podobnie jak Lily.

— Co się stało?

Remus był na krawędzi paniki. Jego ręce się trzęsły, co James natychmiast zauważył.

— Peter… Pani Pomfrey… Krew…

Było jasne, że ledwo mógł sformułować ciąg spójnych słów.

— Remus. Co się stało?

Lily jakoś zdołała zmusić go do tego, by na nią spojrzał, i jego oczy się wreszcie na niej skupiły, gdy trzymała jego twarz w swoich dłoniach. Potrzebowała trochę wysiłku, by to zrobić, jako że był od niej dużo wyższy.

— Peter. Chodzi o Petera.  Boli go brzuch... I teraz... Teraz zaczął wymiotować krwią. Trzeba powiadomić panią Pomfrey... Ja…

— Słodki Merlinie…

Jamesowi udzieliła się panika przyjaciela i rozgorączkowany zastanawiał się, co zrobić — biec do Petera, po panią Pomfrey, czy…

— Remusie, biegnij po panią Pomfrey. Jeżeli uda ci się ściągnąć profesor McGonagall, byłoby dobrze. Ja spróbuję w międzyczasie zrobić, co tylko będę mogła. Chodź, James.

Merlinowi niech będą dzięki za myślącą trzeźwo Lily…

Lily zresztą jako pierwsza rzuciła się w górę schodów. James podążył w ślad za nią, oglądając się przez ramię tylko raz, po to, by się upewnić, że Remus zdołał wybiec z pokoju wspólnego. Dopadli dormitorium w rekordowym czasie, by ujrzeć Siriusa i Petera klęczących na podłodze.

— Jest coraz gorzej.

Syriusz również wyglądał na spanikowanego; James uświadomił sobie, że nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie. Zanim jednak zdążył cokolwiek zrobić, Lily już klękała na podłodze. Zabrała się za określanie stanu Petera, dotykając jego rozpalonej twarzy i zerkając na zawartość miski, którą kurczowo trzymał między kolanami. Kotłowała się w niej czerwień, i to razem z zawartością żołądka Petera, przez co Lily prawie sama zwymiotowała. Usiłując nie wdychać toksycznego zapachu, zaczęła bombardować Petera pytaniami i sięgnęła po różdżkę, by rzucić zaklęcie diagnostyczne. Peter miał gorączkę i był ledwo przytomny, więc musiała działać szybko.

— Peter, słyszysz mnie?

Przytaknął z wysiłkiem; zaledwie sekundę po tym wyrzucił z siebie sporo kleistej, czerwonej mazi. Lily musiała odwrócić wzrok, podobnie jak Sirius i James.

— Wymiotuje coraz częściej i więcej — wyszeptał Sirius, pomagając przyjacielowi utrzymać się w pionie, chociaż jego własny żołądek protestował wobec odoru dochodzącego z miski. — Nie wygląda to dobrze.

Lily przygryzła wargę, zgadzając się z tą oceną. Zaklęcie diagnostyczne dobitnie to pokazywało: zapalenie błony śluzowej żołądka. Lily znała tylko jedno zaklęcie pomagające w takich przypadkach; leczenie dolegliwości gastrycznych nie było specjalnie popularną dziedziną magomedycyny. Ścisnęła mocno różdżkę.

— Chcę, żebyś oddychał głęboko i spokojnie, Peter. Sprawię, że to minie, ale może trochę zaboleć. Jesteś gotowy?

Ponownie — przytaknął. Wcale się jednak nie zrelaksował, zwłaszcza że dopadł go kolejny atak kaszlu spowodowanego podrażnionym przez kwas gardłem. Gdy tylko ustało, Lily zaczęła czynić swoje czary.

Sięgnęła po silne zaklęcie, rzadko używane, ale uważane za dość skuteczne, lepsze niż jakikolwiek eliksir. I szybko zaczęło działać — kaszel i wymioty ustąpiły i oddychanie przestało sprawiać Peterowi tyle wysiłku. Lily nie pozwoliła sobie jeszcze na relaks, bo mógł nastąpić nawrót.

— Jak się czujesz? — spytała, głaszcząc Petera po plecach. Jej ręce były zakrwawione; ledwo zwróciła na to uwagę.

— Lepiej — powiedział chrapliwie. — Ale boli mnie gardło.

— Powinno szybko przejść. To po prostu skutek wymiotów. Nie powinieneś już więcej wymiotować, ale jeżeli jednak by wróciły mdłości albo ból żołądka, powinieneś koniecznie powiedzieć o tym pani Pomfrey. Zrobiłam, co mogłam, ale… zawsze jest ryzyko…

Wtedy drzwi nagle się otworzyły i do pomieszczenia wbiegła ekipa ratunkowa w postaci pani Pomfrey, profesor McGonagall oraz trzymającego się z tyłu Remusa.  Natychmiast skupili się na siedzących wciąż na podłodze Peterze oraz Lily. Pielęgniarka natychmiast zabrała się do pracy — mamrotała pod nosem zaklęcia i słuchała spokojnej relacji Lily na temat użytego uroku.

— Świetna robota, panno Evans. Doskonała. Sama nie zrobiłabym tego lepiej. Zatrzymała pani krwawienie i stan zapalny. To naprawdę olbrzymie osiągnięcie, zwłaszcza że mamy do czynienia z bardzo rzadkim przypadkiem… Wygląda na to, że jutro będzie pan zdrów jak ryba, panie Pettigrew, ale chciałabym zabrać pana na noc na obserwację. Ryzyko nawrotów… Tak będzie lepiej dla wszystkich. Może pan chodzić o własnych siłach?

Peter skrzywił się, lecz wstał z pomocą pozostałych Huncwotów.

— Pomożemy mu, pani Pomfrey — powiedział miękko Remus, podtrzymując Petera, podobnie jak robił to James. Pani Pomfrey przytaknęła i puściła ich przodem.

Zanim jeszcze przekroczyli próg, James spojrzał przez ramię na Lily; posłał jej ciepły uśmiech, na który odpowiedziała w podobny sposób. Musieli porozmawiać — później.

Lily pozostała w dormitorium Huncwotów razem z profesor McGonagall. Posprzątały pozostałości po chorobie Petera i otworzyły okno, by pozbyć się obrzydliwego zapachu z pomieszczenia. Wreszcie zeszły do pokoju wspólnego. Lily zaproponowała nauczycielce herbatę, lecz ta odmówiła.

— Wykonała pani kawał dobrej roboty, panno Evans — dodała, kładąc dłoń na ramieniu uczennicy. — Muszę panią za to nagrodzić; z przyjemnością przyznaję Gryffindorowi dwadzieścia punktów. Proszę odpocząć, panno Evans.

Zaraz po tym zniknęła za portretem.

Lily była pewna, że nie zaśnie spokojnie tej nocy, więc nawet nie wróciła do dormitorium. Zdecydowała, że poczeka na powrót Huncwotów; kanapa przy kominku nie wydawała się wcale takim złym miejscem na odpoczynek. Na oparciu leżał nawet ciepły koc w barwach Gryffindoru, więc Lily się nim przykryła.

Nie miała pojęcia, kiedy właściwie zasnęła, ale nagle odzyskała świadomość z powodu palców przesuwających się po jej twarzy. Otworzyła oczy, by ujrzeć Jamesa siedzącego na brzegu kanapy i patrzącego na nią z dziwną czułością w oczach.

— Hej — wyszeptała, ledwo będąc w stanie mówić z powodu zmęczenia. Przetarła oczy. — Jak się czuje Peter?

— Protestował przed złożeniem go do łóżka, oczywiście, ale zasnął, gdy tylko pani Pomfrey go przykryła kołdrą. Był wykończony, ale dzięki tobie czuł się już znacznie lepiej.

Lily poczuła przypływ ulgi.

— Nie wymiotował już więcej, prawda?

— Prawda. Trochę bolało go gardło i żołądek, ale pani Pomfrey powiedziała, że to normalne i do jutra przejdzie, tak jak mówiłaś.

Uśmiechnęła się i naprawdę bardzo chciał jej dotknąć, dokończyć to, co rozpoczęli zaledwie jakiś czas temu. Chciał nie tylko dotknąć jej dłoni, spleść razem ich palce, ale również ją pocałować. Najlepiej by było, gdyby mógł ją całować codziennie, bez żadnych konsekwencji, ale… chyba los nie chciał na to zezwolić. Frustrowało go to, że znajdował się tak blisko niej, a jednocześnie tak daleko, jak nigdy dotąd. Było to dziwne uczucie, zwłaszcza że powietrze między nimi nabrzmiało niezręcznością.

— Dobrze to słyszeć.

— Jesteś prawdziwym wybawieniem, Lily. Nawet nie wiem, jak ci dziękować.

— Nie musisz wcale dziękować. Właśnie po to są przyjaciele, prawda? Przyjaciele pomagają sobie nawzajem. Nie oczekuję w zamian niczego. Poza tym to ja mam u ciebie dług.

Na jego twarzy pojawiło się niezrozumienie.

— Za co niby?

— Za pomoc z moimi nieszczęsnymi włosami.

Roześmiał się.

— Ach. Racja. Nie przejmuj się tym. Nie jesteś mi nic winna.

Potrząsnęła głową, spodziewając się właśnie takiej odpowiedzi. Byli do siebie tak bardzo podobni w wielu aspektach…

— Rzucę w ciebie moim prezentem, gdy będziesz się tego najmniej spodziewał.

— Czyżby?

James przewrócił oczami, w dalszym ciągu rozbawiony.

— Zdecydowanie.

— Już nie mogę się doczekać.

Jej uśmiech był żartobliwy i jednocześnie tak zaraźliwy, że jego serce chyba zaczęło się topić. Zaczęło bić tak nieregularnie i niekontrolowanie, że był pewien, że słychać je nawet na korytarzu poza pokojem wspólnym.

— Więc…

Lily przygryzła wargę, co robiła zawsze wtedy, gdy była nerwowa; James zwrócił na to uwagę już dawno temu — w końcu miał całe wieki, by ją zwrócić uwagę na te wszystkie drobne rzeczy, które robiła. 

— Prawdopodobnie zaraz powiesz, że musimy porozmawiać — zaczął ostrożnie, uprzedzając ją — i rzeczywiście musimy. Myślę jednak, że powinniśmy przełożyć tę rozmowę na jutro — czy raczej na rano, bo już jest jutro… W każdym razie chodzi mi o to, że to zbyt ważna rozmowa, żeby ją przeprowadzać, kiedy oboje padamy ze zmęczenia i ledwo jesteśmy w stanie funkcjonować.

— Zgadzam się.

Wtedy zwyczajnie go przytuliła, obejmując mocno jego szyję, więc objął ją równie mocno. Pozostali w tej pozycji jeszcze przez dłuższą chwilę — i odsunęli się od siebie z uśmiechami na twarzach.

— Dobranoc, Płomyczku.

— Dobranoc.

I gdy wędrował w górę schodów do swojego dormitorium, James pomyślał, że grawitację rzeczywiście trudno zwalczyć i że być może upadek wcale aż tak bardzo nie zaboli.


🦌🦌🦌


Ciągle zapominam, że jeszcze ktoś tutaj zagląda i czyta wersję blogspotową, więc wybaczcie mi opóźnienia w stosunku do publikacji na Wattpadzie 😅

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czarodzieje