poniedziałek, 14 września 2020

10. Cisza



Cisza.
Cisza miała różne definicje i była postrzegana inaczej przez innych ludzi. Zdaniem jednych ciszę oznaczał już brak ludzkich głosów, innym cisza kojarzyła się wyłącznie z szumem wiatru w lesie, jeszcze inni definiowali ciszę jako nieobecność jakichkolwiek dźwięków. 
Cisza miała różne oblicza, ujawniające się w odmiennych okolicznościach. Cisza potrafiła być dobrą towarzyszką, szczególnie wtedy, gdy należało wykonać jakieś zadanie, chciało się przeczytać kolejną książkę albo po prostu odpocząć. Z drugiej strony szczególnie dobitnie podkreślała samotność — wówczas bywała tak głośna, że aż dźwięczała w uszach, nawet pomimo zakłócających ją ledwo słyszalnych dźwięków. Czasami potrafiła mocno ciąć, powodować nie tylko dyskomfort, ale również i ból.
O dziwo, cisza miała również różne kolory i faktury. Nocą przypominała atrament, pełen aksamitnej czerni, przecinany jedynie trzeszczeniem łóżek oraz chrapaniem współlokatorek. Pod wieczór stawała się złocista, lekka, niemalże pajęcza; rano kojarzyła się z niewyspaniem, bielą pościeli, szorstkością jasnego światła wpadającego do dormitorium. Czasem przypominała odłamki szkła, czasem bryzę rozwiewającą włosy, a czasami była tak naładowana elektrycznością, że gwałtownością mogłaby dorównać burzy.
Czasami, paradoksalnie, mówiła więcej niż potok słów. Czasem wynikała z braku jakichkolwiek pojęć mogących wyrazić to, co się chciało powiedzieć — tak jak teraz. Takie słowa po prostu nie istniały, więc puste miejsca po nich musiała wypełnić cisza.
Właściwie Lily nie wiedziała, czego się spodziewała, gdy dała się pociągnąć Jamesowi Potterowi za rękę prosto do Pokoju Życzeń, tego magicznego pomieszczenia nieistniejącego w rzeczywistości. Przypuszczała po prostu, że porozmawiają o dręczącej ich obydwoje kwestii zaufania, może obudzą jakieś sekretne demony, które lepiej pozostawić uśpione w zakamarkach psychiki, może stchórzą i się wycofają, bo tak jest po prostu bezpieczniej, a może nie powiedzą sobie nic.
Na pewno nie spodziewała się tego, że w ramach udowadniania jej swojego zaufania James zamieni się w jelenia.
Cholera, skąd w ogóle mogła wiedzieć, że James potrafi się zamieniać w jelenia i że nagle to zrobi, pośrodku skądinąd całkiem ładnego dywanu, nie mówiąc ani słowa, bez żadnego uprzedzenia? Po prostu w jednej chwili nawijał sobie na palec jej włosy i prawił jej komplementy, a w drugiej chwili już się zamieniał w jelenia! Przecież takie rzeczy mogą przyprawić o zawał każdego, nawet osobę świadomą tego, że magia ma wiele zastosowań i potrafi być bardzo potężnym narzędziem.
Lily w każdym razie prawie wrzasnęła na ten widok. Odruchowo zrobiła krok w tył, potknęła się o kanapę i opadła na nią prawie bez tchu. Nie potrafiła opuścić wzroku, chociaż wiedziała, że zwierzę jej nie zaatakuje, że nie grozi jej wcale żadne niebezpieczeństwo, bo to był przecież James. Jednakże tak ją to oszołomiło, że nie była w stanie wykrztusić żadnego słowa ani w ogóle jakiegokolwiek znaleźć. Zdarzyło jej się to chyba po raz pierwszy w życiu. Ha. W innych okolicznościach zapewne wydawałoby się to nawet komiczne, bo Lily Evans nigdy nie zapominała języka w gębie. Nigdy.
Cóż, kiedyś musiał być ten pierwszy raz.
Zamrugała parokrotnie, usiłując jakoś się pozbyć uczucia surrealizmu. Jeleń zupełnie nie pasował do tego salonu ani nawet do murów zamku. Jego miejsce było w puszczy, wśród pobratymców, ale jednocześnie był człowiekiem — i zresztą całkiem go przypominał: barwa oczu pozostała identyczna, lśniły zresztą inteligencją i jakimś dziwnym majestatycznym blaskiem, poza tym jeleń był naprawdę potężny, wyższy nawet od stojącej Lily. Poza tym roztaczał wokół siebie dokładnie tę samą aurę pewności siebie graniczącej z arogancją, co James. To musiał być on.
Oczywiście, powinna była to przewidzieć — w końcu Huncwoci mogli się popisać naprawdę wieloma talentami, ponadto James przodował zarówno w zaklęciach, jak i w transmutacji, więc animagia musiała mu przyjść całkiem naturalnie. Przecież widziała wiele dowodów na ich — jego? — umiejętności, dlaczego więc ta przemiana w jelenia tak bardzo ją zszokowała?
W tej jednej chwili uświadomiła sobie, jak wielkim zaufaniem ją obdarzył, zdradzając swoją tajemnicę. Praktykowanie niezarejestrowanej animagii było nielegalne, więc łamał nie tylko szkolny regulamin, ale w ogóle czarodziejskie prawo; za nic jednak by go nie wydała. Nie musiał jej przecież wcale nic udowadniać, a jednak tą przemianą w jelenia dobitnie jej pokazał, że jej ufa, że ta sieć zaufania rozciąga się nie tylko na Huncwotów, ale również na nią, że może jednak uważał ją za przyjaciółkę.
Ostrożnie wyciągnęła rękę w jego stronę i powoli, z wahaniem dotknęła lśniącego futerka. Ośmieliła się nieco bardziej, gdy jeleń wtulił się w jej dłoń; wówczas pozwoliła sobie na pogłaskanie go po głowie, za uszami — trochę jak kota. Chyba jednak nie miał nic przeciwko temu, bo wydawał się wręcz łasić i przebierać kopytami. Zachowywał się raczej jak domowe zwierzę, pies, a nie jeleń, i Lily zaciekawiła się, czy to wynik nadmiernego przebywania w towarzystwie Siriusa, czy...
No właśnie. Czy pozostali Huncwoci też byli animagami...? Wówczas ich przydomki miałyby jeszcze więcej sensu i odsłaniały swoje drugie dno. Zanim jednak Lily się zakręciło w głowie od rozważania konsekwencji tego sekretu, jeleń zamienił się z powrotem w Jamesa, zarumienionego i z zakłopotaniem przeczesującego swoje włosy. Ani na moment nie spuścił przy tym z niej wzroku, najwyraźniej spodziewając się, że z wrzaskiem ucieknie. Prawdę mówiąc, ta opcja przebiegła jej przez głowę, ale i tak nie byłaby w stanie się ruszyć z kanapy, zbyt zaszokowana, by zmusić kończyny do współpracy. Mogła tylko milczeć i wpatrywać się w niego szeroko otwartymi oczami.
Nie wiedziała, co ma mu powiedzieć. Zasypanie go pytaniami o działanie animagii nie wydawało się właściwe, i jakoś wszystkie słowa były małe, miałkie w porównaniu z ogromem zaufania, jakim James ją obdarzył. Już nie mówiąc o tym, że po raz pierwszy w całym jej siedemnastoletnim życiu zupełnie odjęło jej mowę.
— Dziękuję — wymamrotała w końcu, gdy cisza zaczęła się nadmiernie przeciągać. Lily wciąż była równie zarumieniona i zakłopotana, co James, lecz przy tym niezmiernie wdzięczna.
Zrobienie kroku w jego stronę było równie trudne, jak uformowanie słów na języku, ale przytulenie go już nie. Przytulenie go wydawało się równie naturalne, co oddychanie. I w dodatku dziwnie komfortowe, zwłaszcza gdy otoczył ją ramionami, zupełnie jakby potrzebował tego uścisku w równym stopniu, co ona.
Niedługo później znaleźli się z powrotem w wieży — pogrążeni we własnych rozmyślaniach i w komfortowej ciszy. Obydwoje wiedzieli, że będą musieli niedługo powrócić do tematu, ale na razie potrzebowali przestrzeni i czasu na przemyślenie wszystkiego.
Zamierzała od razu po wejściu do dormitorium pójść pod prysznic, ale została zaatakowana przez przyjaciółki i wciągnięta w dyskusję na temat wszystkiego, czego się ostatnio dowiedzieli. Zmusiły ją przy tej okazji do wyśpiewania rezultatów z przeglądania archiwalnych wydań „Proroka...", co zrobiła z ociąganiem. Najchętniej odłożyłaby całą tę rozmowę do rana, ale przyjaciółki raczej nie zamierzały jej odpuścić, zbyt zaciekawione, by się przejmować późną porą.
Tak jak się spodziewała, wieści wywarły olbrzymie wrażenie na obydwóch dziewczynach. Natychmiast też zgodziły się z jej opinią, że sprawa Corinne Parker może się wiązać z poprzednimi przypadkami wspomnianymi w gazetach, tyle że nie miały na to żadnych dowodów poza własnym przeczuciem. Chociaż roztrząsały tę kwestię przez długo czas, nie doszły do żadnych satysfakcjonujących konkluzji. Cała ta sprawa śmierdziała, owszem, ale wyglądało na to, że na razie trafiły w ślepy zaułek. Nie miały pomysłu, gdzie szukać dalszych informacji, a ponadto trochę się obawiały tego, co mogą odkryć.
— To jak wtykanie kija w mrowisko — skomentowała Dorcas, opierając się o jedną z kolumienek swojego łóżka.
Lily przytaknęła, nieco nieobecnie. Jej myśli wirowały nie tylko wokół Corinne Parker, ale również Jamesa i bomby, którą na nią dopiero co zrzucił. Czuła się z tym wszystkim dziwnie surrealistycznie, w dodatku ciężar informacji ją przytłaczał i głowa zaczynała pękać.
— Mogę poprosić Franka, by pogadał z Puchonami, którzy znali Corinne, ale... Nie wiem, czy warto się w to zagłębiać. Dorcas ma rację, może się okazać, że cena za naszą ciekawość jest zbyt duża.
— Z jednej strony tak... Ale jeżeli grozi nam niebezpieczeństwo, powinniśmy o tym wiedzieć i się na nie przygotować.
Dorcas potrząsnęła głową.
— Wątpię, by nam cokolwiek groziło w Hogwarcie — powiedziała, mierząc Lily spojrzeniem. — Naprawdę sądzisz, Płomyczku, że ktoś ośmieliłby się nas zaatakować pod nosem Dumbledore'a i wszystkich nauczycieli? Wątpię, by nawet szczur się prześlizgnął na teren zamku bez ich wiedzy, a co dopiero...
— Niby tak...
Niby Lily wiedziała, że nic im nie grozi w Hogwarcie, ale to dziwne, irracjonalne przeczucie wcale nie chciało zniknąć. Na szczęście od dalszej dyskusji na ten temat ocaliła je Alice, której ziewnięcie dałoby się pewnie słyszeć aż w pokoju wspólnym. Posłała im przepraszający uśmiech i dodała:
— Nie wiem, jak wy, dziewczyny, ale ja potrzebuję snu, żeby rano nie umierać. Już późno.
Rzeczywiście, zegar wskazywał drugą, więc przyjaciółki zaczęły się zbierać do spania. Lily wskoczyła pod prysznic — wyjątkowo zimny, bo najwyraźniej cała ciepła woda została już wyczerpana — i czym prędzej zakopała się w pachnącej lawendą pościeli.
Sen nie nadszedł.
Wpatrywała się w sufit szeroko otwartymi oczami, niezdolna zasnąć i niezdolna do zatrzymania wirującej karuzeli myśli. Ten dzień był szalony, dziwny, i zdobyte informacje znacząco zmieniały jej spojrzenie na wiele kwestii. Chociażby na kwestię przyjaźni czy zaufania.
Przez otwarte okno wleciał podmuch chłodnego, jesiennego powietrza, więc Lily zanurkowała głębiej pod kołdrę. Wciąż jeszcze dygotała od zimnego prysznica i ulokowanie jej łóżka nieopodal okna wcale nie pomagało w odzyskaniu ciepła.
Gdy zacisnęła mocno powieki, zobaczyła gwiazdy. Nie układały się w żadne znajome konstelacje, których uczyła się na astronomii, i w dodatku dość szybko zaczęły zmieniać kształty oraz kolor w jakimś wirującym tańcu.
Czerwony.
Niebieski.
Oślepiająco biały.
Otworzyła oczy i ku swojej uldze zobaczyła zarysowane szarością znajome sprzęty zamiast gwiazd. Jej wzrok potrzebował chwili na przyzwyczajenie się do panujących w dormitorium ciemności, lecz było to lepsze niż feeria barw.
Jej myśli jednak nie przestały wirować. Wróciły do Jamesa, do jelenia, a potem przeszły do kwestii zaufania, przyjaźni, by wreszcie zakołować wokół wiadomości wyciągniętych ze starych gazet składowanych w bibliotece.
Koktajl informacji.
Ból zaczął rozsadzać jej głowę i westchnęła. Mogłaby sięgnąć po jeden z eliksirów przeciwbólowych stojących na szafce nocnej, ale wydawało się to zbyt ogromnym wysiłkiem, a ponadto wymagało wyciągnięcia rąk spod ciepłej kołdry. Zdecydowanie nie do zrobienia w tych warunkach, zwłaszcza że zziębnięte palce nie chciały współpracować — pozostawały kurczowo splecione na podołku i nie zamierzały się wynurzać spod przykrycia.
Na gacie Merlina, czy nie mogła przespać choć jednej nocy spokojnie?
Czuła już w kościach zmęczenie, ale sen uparcie nie chciał nadejść. Miała piasek pod powiekami i bała się je zamknąć, bo znowu ujrzałaby pod nimi te same kolorowe wzory, które pewnie prędko przekształciłyby się w twarze zabitych osób patrzące na nią ze starych, zniszczonych gazet. Albo przypomniałaby sobie nieszczęsny pojedynek z Jamesem, jego brak zaufania, który okazał się zupełnie czymś innym. Albo zaczęłaby bez końca rozpamiętywać blizny zdobiące twarz Remusa, które Sirius z taką czułością gładził na peronie 9 i ¾, tuż przed odjazdem pociągu do Hogwartu.
Otwarte oczy. Głowa jednocześnie pełna i pusta, a do tego każda myśl powodująca ból. Jak w ogóle miała się poruszać w tym gąszczu czy wręcz bagnie i nie utonąć? Jak miała pozostać przy zdrowych zmysłach, kiedy właściwie wszystko w tym zamku zdawało się odbiegać od normy? Jak miała spokojnie zasnąć, kiedy zginęła uczennica i za jej śmiercią prawdopodobnie stało znacznie, znacznie więcej niż przypadek?
Poza tym nie sposób było uniknąć myślenia o cierpieniu, jakiego doświadczali wszyscy zaplątani w tę sieć problemów. Chociażby Remus — była niemalże pewna, że się obwinia o swój stan, na jego miejscu robiłaby pewnie to samo. Jego wilkołactwo niczego dla niej nie zmieniało, nadal uważała go za bardzo dobrego przyjaciela. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić zmagania sobie z tym ciężarem zrzuconym na jego barki... Dlatego miała ochotę wyć z bezsilności, wiedząc, że nie może mu pomóc, że nie powinna nawet poruszać tego tematu. Mierzenie się z takim przekleństwem musiało mieć na niego niebagatelny wpływ, więc tym bardziej ją poruszała lojalność Huncwotów. W świetle tych wszystkich informacji ich przyjaźń wydawała się jeszcze bardziej niesamowita. James nie musiał mówić głośno, że nauczył się animagii właśnie dla niego — mogła sama połączyć wszystkie wątki. 
Pomimo całej swojej arogancji i czasami brawury James Potter był dobrym człowiekiem i jeszcze lepszym przyjacielem. Podziwiała go i za lojalność, i za siłę, której przecież musiał mieć w sobie naprawdę dużo, żeby podołać zadaniu i jeszcze dochować tajemnicy. Był z Gryfonem z krwi i kości, nie wątpiła w to. Jednocześnie jego czyny dowodziły temu, jak bardzo się zmienił w ciągu tych lat nauki w Hogwarcie. Stał się znacznie bardziej odpowiedzialny, nie zatracając przy tym swojego poczucia humoru czy talentów. Właściwie chyba nie było rzeczy, której by nie umiał dobrze zrobić, więc nic dziwnego, że tak szybko zdobył grono oddanych fanów... I jak sama miała nie ulec jego czarowi?
W dodatku to dzięki niemu doświadczyła dzisiaj siły tych niewidzialnych więzi zwanych przyjaźnią. Może i nie była Huncwotem, ale nie oznaczało to, że była dla niego nikim istotnym — próbował przecież to pokazać już od dłuższego czasu i udowodnił jej to dobitnie dzisiaj. Tyle w zupełności wystarczyło, żeby rozgrzać jej serce oraz zziębnięte palce skulone pod kołdrą.
Przewróciła się na drugi bok, mając nadzieję, że wygodniejsza pozycja pozwoli jej zasnąć. I rzeczywiście — po jakimś czasie wiercenia się w pościeli osunęła się w bezdenną otchłań snu.

🔥

Cała niedziela zeszła jej na walce z esejami i planowaniu powtórek. Myślałby kto, że w pierwszym tygodniu po powrocie do szkoły nauczyciele okażą trochę więcej litości — a tymczasem wszyscy już narzekali, jak mało czasu pozostało do egzaminów końcowych. Lily pod tym względem mogłaby się z nimi zgodzić — dziesięć miesięcy oznaczało koszmarnie mało tygodni na powtórki z siedmiu lat nauki i zaplanowanie życiowej kariery. Co prawda wiele osób z jej rocznika nadal nie wiedziało, co chce robić po skończeniu szkoły, ale nie Lily. Nie potrzebowała spotkań z opiekunką domu i rozmów o przyszłości, bo doskonale wiedziała, co chce robić.
Zamierzała ubiegać się o pracę w szpitalu świętego Munga jako magomedyczka. Z dobrze zdanymi egzaminami i referencjami od profesora Slughorna oraz pani Pomfrey nie powinna mieć problemów z otrzymaniem tej pracy, ale i tak się stresowała. Leczenie ludzi od zawsze ją fascynowało, a ponadto w tej pracy mogłaby zrobić dobry użytek na temat eliksirów, więc związanie się z magomedycyną brzmiało całkiem dobrze. Już się nawet widziała w szpitalnych szatach!
Jednak zanim do tego wreszcie dojdzie, najpierw musiała zdać egzaminy. Dziesięć miesięcy — dokładnie tyle ją dzieliło od spełnienia marzeń i nie zamierzała zmarnować tej szansy, w związku z czym musiała się bardzo przyłożyć do nauki.
Nie tylko ona wybrała ten dzień na uporanie się z zadaniami domowymi. Przy takiej ilości nawiedzających ją uczniów biblioteka powinna wydawać się zatłoczona, ale część jej uroku sprawiała, że ten tłum wcale nie przypominał tłumu i nawet dźwięki się nie niosły w olbrzymiej przestrzeni. Lily i tak wybierała zwykle jedno z ustronnych miejsc na tyłach, gdzie nikt się zbytnio nie zapuszczał, dzięki czemu miała święty spokój i nikt nie zaglądał jej przez ramię. Wszyscy się chyba trochę tej części biblioteki bali, bo przypominała odrobinę wejście do nory bazyliszka — nie żeby ktokolwiek wiedział, jak wygląda wejście do nory bazyliszka — była nie tylko mroczniejsza od głównej części, ale również bardziej wibrująca od magii. Ponadto układ półek tutaj zamieniał się w prawdziwy labirynt i nikt raczej nie chciał utknąć na wieki między zakurzonymi tomiszczami. Nie żeby książki tutaj się znajdujące należały do szczególnie groźnych — po prostu nikt ich już nie używał, więc zbierały kurz i magię.
W każdym razie dzięki temu ustronnemu miejscu Lily mogła się nie tylko spokojnie pouczyć, ale również napisać listy do domu. Zamierzała to zrobić już wcześniej, ale wczorajsze szaleństwo zupełnie jej to uniemożliwiło. Musiała w szczególności odpowiedzieć na niezwykle entuzjastyczny list od rodziców; wymagał on opisania ze szczegółami nowego planu zajęć oraz inicjacji działania klubu pojedynków. Nie zająknęła się natomiast ani słowem o wszystkich ciążących jej przeczuciach czy tajemnicach. Nie podzieliła się nimi nawet z własnymi najlepszymi przyjaciółkami — w każdym razie nie wszystkimi — więc tym bardziej nie zamierzała martwić rodziców ani szastać na prawo i lewo cudzymi sekretami.
Załączyła również osobną kartkę dla Petunii, chociaż wcale się nie spodziewała odpowiedzi. Zależało jej jednak na tym, by Petunia wiedziała, że nie ma w niej wroga, ale siostrę. Jasne, jej dystansowanie czy wręcz odsuwanie się bolały Lily, ale do pewnego stopnia potrafiła to zrozumieć. Na jej miejscu pewnie też by się złościła, gdyby pozbawiono jej szansy pójścia do Hogwartu. W miarę upływu lat ta zadra między nimi się jeszcze powiększała i Lily miała wrażenie, że są teraz dla siebie praktycznie obce. Wiedziała, że nie stało się tak wcale z jej winy, lecz mimo to... Mimo to było jej trudno oprzeć się wrażeniu, że ponosi w jakiejś części odpowiedzialność za zachowanie siostry.
Z westchnieniem zakleiła kopertę i wypisała na jej odwrocie adres. Skończyła już naukę na ten dzień, więc wrzuciła książki do torby i z kopertą w ręce ruszyła do sowiarni. Spotkała po drodze parę znajomych osób — wszystkich pozdrowiła ciepłymi uśmiechami. Sama sowiarnia lśniła pustkami, nie licząc odpoczywających na żerdziach sów. Lily dostrzegła własną sowę śpiącą nieopodal okna. Obudziła ją, głaszcząc delikatnie po brązowych piórkach — ptak zareagował natychmiast i pieszczotliwie dziabnął Lily w palec. Bez protestów pozwolił też na przywiązanie sobie do nóżki listu, po czym z gracją odleciał.
W progu Lily ujrzała zbliżającego się do sowiarni Remusa. Skupiał się wyłącznie na pogwizdywaniu melodii i nierównej ścieżce, więc jeszcze nie zauważył Lily. Mogła zatem bezkarnie mu się przyjrzeć w świetle dopiero co odkrytej tajemnicy.
Teraz blizny na jego twarzy oraz zmęczenie nabierały nowego znaczenia. Znacznie bardziej się też rzucały w oczy. Poza tym jednak Remus Lupin wyglądał dokładnie tak samo, jak zawsze. Jego tajemnica niczego dla Lily nie zmieniała, co zrozumiała już w nocy; nadal uważała go za dobrego przyjaciela.
— Remus — przywitała go serdecznie. Nieco go tym wybiła z rytmu, ale zaraz otrzymała w zamian szeroki uśmiech.
— Cześć, Lily. Dobrze cię widzieć.
— Ciebie również, Remusie. Widzę, że także wysyłasz dzisiaj listy...
Zerknął na trzymaną w ręce dość grubą kopertę i przytaknął.
— Obiecałem moim rodzicom, że się do nich odezwę zaraz po peł... Zaraz po pełnym tygodniu szkoły, tak. Boją się, że będę miał za dużo pracy w związku z egzaminami końcowymi i byciem prefektem naczelnym...
— Właśnie — podchwyciła Lily, udając, że nie zauważyła tego drobnego potknięcia. — Chciałam o tym z tobą porozmawiać. Musimy trochę ogarnąć nasze biuro, zwołać spotkanie prefektów, ustalić patrole i nasze dyżury... Kiedy miałbyś czas, żeby się tym zająć?
Remus podrapał się po głowie i wreszcie powiedział:
— Możemy o tym pogadać nawet teraz. Mam czas. Wyślę tylko ten list... Poczekasz?
— Jasne. Nie spiesz się.
Dołączył do niej ponownie kilka minut później, zacierając ręce, i razem ruszyli z powrotem w stronę zamku, a później wspięli się na czwarte piętro, gdzie znajdowało się ich biuro.
— Dostałam klucz od profesor McGonagall, ale jeszcze tam nie wchodziłam, więc nie wiem... Leslie i Arthur nie byli najbardziej porządnickimi i zorganizowanymi osobami w Hogwarcie i nie mam pojęcia, czy posprzątali po sobie, czy nie.
Remus ledwo stłumił śmiech, podczas gdy Lily już przekręcała klucz w niepozornie wyglądających drzwiach na końcu korytarza.
— Pamiętam. Leslie opanowała accio do perfekcji, bo w tym bałaganie nie mogła niczego znaleźć...
— Tak. Dokładnie. Dlatego się boję tam zaglądać.
Lily posłała mu przez ramię uśmiech i pchnęła drzwi. Otworzyły się ze skrzypieniem, odsłaniając małe, lecz całkiem przytulne i, o dziwo, uporządkowane pomieszczenie. Owszem, obydwa biurka ustawione naprzeciwko siebie były zasłane papierami, lecz jednak ułożonymi w schludne sterty. Zniknął nie tylko panujący tu wieczny bałagan, ale również wszystkie fotografie autorstwa Arthura ozdabiające dotychczas ściany i bibeloty namiętnie kolekcjonowane przez Leslie. Byli prefekci naczelni pozostawili po sobie wyłącznie nieco zakurzone i zasuszone paprotki na parapecie, co Lily przyjęła z ulgą. Dzięki temu mieli z Remusem znacznie mniej roboty — właściwie zrobienie porządków ograniczało się do przejrzenia papierów i zawartości wszystkich szuflad i szafek.
— Od czego zaczniemy? — zapytał Remus, dokonawszy już inspekcji nieszczęsnych paprotek. Podlał wszystkie szybkim zaklęciem i odwrócił się w stronę Lily.
— Możemy pobieżnie przejrzeć te papiery i zobaczyć, czy jest coś, czym trzeba się pilnie zająć, a potem ogarniemy te dyżury... Szafki zostawiłabym nawet na inny dzień, bo ich ogarnięcie może nam zająć sporo czasu.
— W porządku.
Jak się okazało, większą część papierów na nowym biurku Lily stanowiły raporty tygodniowe i miesięczne z pracy wszystkich ubiegłorocznych prefektów. Nie było sensu ich teraz dokładnie czytać, więc Lily odłożyła je na bok. Nieco bardziej zainteresowały ją luźne notatki, najwyraźniej sporządzone przez Leslie; przy pobieżnej lekturze zorientowała się, że dotyczą paru sprawiających kłopoty uczniów. Postanowiła później do nich wrócić.
— I co, znalazłaś coś pilnego?
Potrząsnęła głową, odchylając się nieco na krześle.
— Nie. Tylko raporty i notatki Leslie, więc nic, czym trzeba się teraz zająć. Możemy się wziąć za ten grafik, chyba że ty coś znalazłeś...
Remus również pokręcił głową.
— Większość z tych kartek była pusta, a reszta dotyczyła patroli, więc...
— Dobrze.
Lily sięgnęła do szuflady po czystą kartkę, pióro oraz kałamarz wypełniony atramentem, podczas gdy Remus przysunął sobie swoje krzesło do jej biurka.
— Jak często Arthur i Leslie mieli swoje dyżury? Raz w tygodniu? — zapytał, obserwując, jak Lily zapisuje na kartce słowo „dyżury" tym swoim równym pismem.
— Nie pamiętam. — Dziewczyna zmarszczyła brwi. — Możemy zrobić tak, żeby każdy z nas miał własny dyżur raz albo dwa w tygodniu i jeden wspólny, tak na wypadek, gdyby ktoś chciał się spotkać jednocześnie ze mną i z tobą. Jeżeli nikt nie przyjdzie, zawsze można się zająć robotą papierkową albo obgadać jakąś sprawę.
— Jasne. Proponuję piątek na wspólny dyżur. O osiemnastej, na przykład?
— Pasuje. — Lily odnotowała propozycję Remusa, po czym podniosła głowę. — Kiedy chcesz mieć własny dyżur?
— Najlepiej w środę, bo wtedy mam najmniej zajęć i będę najmniej zmęczony. Też o osiemnastej. Będzie dobrze?
— Pewnie. Ja w takim razie wezmę wtorki o siedemnastej i chyba jakoś to zadziała. Leslie mówiła, że zazwyczaj niewiele osób przychodzi na dyżur, więc chyba te trzy godziny wystarczą. W razie czego zawsze możemy zwiększyć ich liczbę.
— Jasne. Przekażę to profesor McGonagall i powieszę na drzwiach tabliczkę z godzinami naszych dyżurów.
Lily przytaknęła z aprobatą.
— Okej, to teraz kwestia patroli naszych prefektów... Jak to sensownie zrobić? Jest nas łącznie dwudziestu czterech i na każdą noc powinno przypadać po dwóch prefektów...
— Zróbmy tak jak w zeszłym roku, żeby prefekci mieli przypisanych stałych partnerów — zaproponował Remus po chwili milczenia. — Wtedy co noc mogłaby patrolować inna para i po tych dwunastu dniach cykl zacząłby się od nowa.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł. — Lily postukała końcówką pióra o blat. — W zeszłym roku niektórzy prefekci się za bardzo... spoufalali zamiast patrolować korytarze i Leslie musiała zmieniać pary...
— Kto? — spytał zaintrygowany Remus.
— Nie pamiętasz tego? Nick i Susanne. Nick jest z nami na roku, tyle że należy do Slytherinu, a Suzie jest rok młodsza. I pochodzi z Hufflepuffu.
— Och. Chyba ich kojarzę. Suzie to ta blondynka z lokami, która się kumpluje z Riley Tanner?
— Ta sama.
— Ach, w takim razie już wiem, o chodziło. No dobrze, w takim razie rzeczywiście będzie lepiej zmieniać pary, tylko będzie z tym trochę roboty.
— Nie aż tyle — zaprzeczyła spokojnie Lily. — Napiszę nazwiska na kartkach, wrzucimy je do jakiegoś worka i wylosujemy przydziały na cały miesiąc.
— Sprytne.
Lily w odpowiedzi posłała mu uśmiech. Zabrali się za wypisywanie nazwisk, po czym przy użyciu zaklęcia tnącego podzielili kartki na małe prostokąty. Złożyli każdy na pół i wrzucili do zabranej z parapetu doniczki; nie mieli niczego lepszego, co mogłoby posłużyć za worek do losowania. Lily starannie wymieszała wszystkie zwitki, by wreszcie podsunąć doniczkę pod nos Remusowi.
— Czyń honory.
Remus nieco się zawahał, lecz wreszcie sięgnął po pierwsze karteczki.
— Connor Adams... I Catherine Matthews. Teraz ty.
Kontynuowali zabawę, dopóki w doniczce nie ostała się żadna kartka, a potem powtórzyli ją jeszcze dwukrotnie, by ułożyć grafik na nieco ponad miesiąc. Ustalili również datę spotkania prefektów na kolejny dzień — zamierzali przekazać powiadomienia o nim za pośrednictwem porannej poczty, co oznaczało, że musieli wypisać liścik i skopiować go dzięki sprytnemu zaklęciu, a także wybrać się z kolejną wizytą do sowiarni.
Byli zmęczeni, gdy zamykali biuro na noc. Po odwiedzinach w sowiarni zamierzali udać się prosto na kolację — obydwojgu burczało już w brzuchach, a przegapili obiad.
Zanim jednak ruszyli w stronę schodów, Lily złapała Remusa za rękę, chcąc go zatrzymać i wyrzucić z siebie słowa, które chodziły jej po głowie już od jakiegoś czasu.
— Wszystko w porządku, Lily?
— Tak. Tak. Chciałam tylko... — Przygryzła na moment wargę, szukając właściwych słów. — Chciałam tylko, żebyś wiedział, że gdybyś kiedykolwiek potrzebował pomocy, rozmowy czy czegokolwiek... Chętnie pomogę. Wiem, że ten rok będzie dla nas obojga bardzo męczący, więc chcę, żebyś wiedział, że możesz na mnie liczyć.
Przez chwilę Remus milczał, lecz jego oczy złagodniały i cisza nie wydawała się aż tak niekomfortowa. Wreszcie wyciągnął rękę i ścisnął ramię Lily w uspokajającym geście.
— Dziękuję, Lily. I wzajemnie. Ty też masz we mnie wsparcie, pamiętaj.
Po raz drugi w ciągu ostatnich dni napełniło ją niesamowite uczucie wdzięczności.

🔥🔥🔥

Dobry wieczór! 😁

Pytanie na dziś: słuchacie czasem playlist do opowiadań albo piosenek w mediach czy zupełnie Was to nie interesuje? 😌 Robię rozeznanie rynku, bo mam wrażenie, że wrzucam aż za dużo tych wszystkich bajerów (estetyczne obrazki, anyone...?) i może przesadzam 😂

Buziaki! ❤️

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czarodzieje