niedziela, 28 czerwca 2020

6. Na skraju

Zanim zaczniecie czytać, musicie wiedzieć o zmianie, którą wprowadziłam – jest to zmiana o tyle istotna, że pewnie będzie się trochę dziwnie czytać, przynajmniej początkowo. Zmieniłam wszystkie imiona oraz przezwiska Huncwotów na angielskie. Mam nadzieję, że mi wybaczycie; po prostu wersje angielskie brzmią lepiej!

Przepraszam też za moją długą nieobecność. Zostało mi ostatnie zaliczenie w tej sesji do ogarnięcia, więc teraz rozdziały powinny się pojawiać częściej.

Ściskam ❤️

🦌🦌🦌

— Co ty wyprawiasz, na litość Merlina?
James nawet nie uznał za słuszne, by odpowiedzieć, więc Sirius doszedł do jedynego sensownego wniosku: jego przyjaciel zwariował. Nie byłby to zresztą zapewne pierwszy ani ostatni raz, jako że napady dziwacznych pomysłów zdarzały się Jamesowi stosunkowo często. No dobrze, ostatnio coraz rzadziej, ale jednak.
Po dwukrotnym przewróceniu zawartości kufra James w końcu znalazł to, czego szukał, i oznajmił zwycięstwo triumfalnym okrzykiem, który, jak pomyślał z przekąsem Sirius, z pewnością mógłby obudzić pół Hogwartu.
— Zgubiłem mój znicz — wyjaśnił wreszcie James unoszącemu brwi przyjacielowi. — I tak się składa, że widziałem panią Norris zanoszącą go do oficyny Filcha.
Sirius z uciechą zatarł ręce.
— Chcesz się włamać do gabinetu Filcha?
— Tak.
James już narzucał na siebie odnalezioną w kufrze pelerynę-niewidkę, więc Sirius miał bardzo mało czasu na znalezienie butów. Jak się okazało, jeden z nich tkwił pod łóżkiem, a drugi został zakopany pod stertą brudnych koszulek, kwitnących na podłodze od Merlin jeden wie jak długiego czasu, może nawet od samego początku roku. Chyba wypadało już zrobić pranie.
Razem ledwo mieścili się pod peleryną, więc musieli się poruszać powoli, zwłaszcza po wymknięciu się na korytarze. O tej porze już nikogo na nich nie było, więc dwie pary nóg pozbawione pozostałej części ciała na pewno zostałyby zauważone. Mieli do pokonania całe siedem pięter, co w normalnych okolicznościach i przy sprzyjającym układzie schodów zajęłoby najwyżej dwadzieścia minut, teraz jednak musieli co chwilę przystawać, by przepuścić patrolującego nauczyciela lub prefekta, ponadto schody wyjątkowo nie chciały współpracować. Nawet skorzystanie z kilku tajnych przejść nie pozwoliło im na zaoszczędzenie czasu; dotarli do holu równo z chwilą, gdy wiszący w Wielkiej Sali zegar wybijał północ. Musieli przykucnąć na dłuższą chwilę we wnęce na schodach, ponieważ woźny we własnej osobie opuszczał swoje komnaty, omiatając wątłym światłem latarni całe piętro. Wstrzymawszy oddechy, patrzyli, jak Filch sprawdza zamknięcie głównych drzwi, mamrocze pod nosem „przeklęte bachory" i w końcu wyrusza dalej, na kolejne piętro. Dopiero wtedy odetchnęli nieco swobodniej. Wciąż musieli mieć się na baczności w związku z krążącą po okolicy panią Norris, zatem nie opuszczali różdżek.
Dostanie się do gabinetu Filcha wymagało czegoś zupełnie innego niż stara dobra Alohomora; umieszczonego w nich zamka nie mogło zwieść żadne zaklęcie, ale za to radziły sobie z nim mugolskie wytrychy, czego nauczyło Huncwotów wieloletnie doświadczenie. Syriuszowi wystarczyło zaledwie kilka sekund gmerania w mechanizmie oraz uważnego nasłuchiwania, by złamać opór zamka. Drzwi stanęły otworem.
Przed wejściem do środka upewnili się, że nikogo wewnątrz nie ma. Mieli szczęście — nawet kotka wybyła na łowy. Nie zwlekając dłużej, zabrali się za przeszukiwanie pomieszczenia. Szuflady i szafki nie zostały już tak dobrze zabezpieczone jak drzwi, więc co najwyżej musieli się posiłkować zaklęciem otwierającym. Nie znaleźli znicza nigdzie na wierzchu ani nawet w żadnej z szuflad, w których Filch zazwyczaj przechowywał wszystkie przedmioty uznane za niebezpieczne. James z rozpaczą potargał sobie włosy, rozglądając się po pomieszczeniu i zerkając na kucającego przy rozwalonych na podłodze przedmiotach Siriusa. W końcu jego wzrok powędrował w stronę leżącego w kącie legowiska pani Norris. Jego oczy momentalnie rozbłysły, bo na samym środku posłania znajdowało się coś niebezpiecznie przypominającego złoty znicz. Ktoś mógłby go uznać za zwyczajną piłeczkę, ponieważ skrzydełka się schowały i znicz wcale nie wyglądał jak znicz, wystarczyło jednak, by James wziął go do rąk — i kulka ożyła, rozpoznając znajomy dotyk. 
Nie było mu dane zbyt długo cieszyć się znalezieniem zguby, bo akurat dał się słyszeć przekręcany w drzwiach klucz. Obydwaj Huncwoci zanurkowali pod pelerynę-niewidkę i zamarli w oczekiwaniu na nadejście Filcha.
W progu pojawiła się profesor McGonagall.
— Panie Black, panie Potter, zapraszam na rozmowę do mojego gabinetu.
Nie było już sensu kryć się pod peleryną, więc Gryfoni wyszli spod materiału z dość ponurymi minami. W trakcie swojej eskapady złamali całkiem sporo punktów szkolnego regulaminu, więc zanosiło się na solidny szlaban i utratę co najmniej pięćdziesięciu punktów. Wymieniwszy zrezygnowane spojrzenia, powlekli się w ślad za opiekunką domu.
Jej gabinet znajdował się na pierwszym piętrze, więc szybko dotarli na miejsce. Nauczycielka zaprosiła ich do środka i wskazała dwa dosyć wygodne krzesła umieszczone tuż przed jej biurkiem, a sama zajęła fotel z przeciwnej strony. Wbrew temu, czego Huncwoci się spodziewali, nie zaczęła od kazania, lecz od przysunięcia na środek biurka talerzyka z ciasteczkami czekoladowymi.
— Częstujcie się. Weźcie ciasteczko.
James odmówił, lecz Syriusz z ochotą sięgnął po jedno z nich. Miał słabość do ciasteczek oferowanych przez nauczycielkę za każdym razem, gdy bez słów chciała komuś przekazać, że nie jest zła. To dało mu nieco nadziei. Nadzieja ta jeszcze się zwiększyła, gdy wzrok Łapy powędrował na ścianę równoległą do biurka. Ku swojemu zaskoczeniu zobaczył wiszący na niej transparent — ten sam, który w ramach żartu wykonały dziergatki. Zamrugał parokrotnie i dyskretnie szturchnął przyjaciela, by ten również się przyjrzał ich dziełu, które magicznym sposobem wylądowało u ich opiekunki.
— Chciałabym wiedzieć, co robiliście po północy w gabinecie pana woźnego.
Może jednak im się wcale nie upiecze.
— Pani profesor...
— To moja wina, pani profesor. Szukaliśmy znicza — przyznał uczciwie James, wchodząc w słowo Syriuszowi i jednym spojrzeniem każąc mu zamilknąć. — To pamiątka po moim dziadku, dostałem go od niego na moje jedenaste urodziny, więc jest dla mnie niezwykle ważny. Zgubiłem go przed dzisiejszym naborem do drużyny. Zabrała go pani Norris. Przepraszamy za zakłócanie ciszy nocnej, ale było to dla mnie niezwykle ważne.
— Na tyle ważne, że postanowili panowie złamać szkolny regulamin?
— Zgadza się, pani profesor. To nie mogło czekać do rana.
Nauczycielka skinęła głową, jakby James tylko potwierdził jej przypuszczenia. Poczęstowała się jednym z mniejszych ciasteczek, pozwalając zapaść wytrącającej Huncwotów z równowagi ciszy. James wykorzystał ten moment na to, by się jej przyjrzeć tak samo uważnie, jak ona przyglądała się jemu. Nawet o tak późnej porze wyglądała nienagannie w swojej butelkowozielonej sukni, jak stwierdził James, a z jej koka nie wystawał ani jeden kosmyk, pomimo to wydawała się być zmęczona.
— Jak się udał nabór do drużyny?
Pytanie było niespodziewane, lecz nie niemiłe. James wyszczerzył się.
— Cudownie, pani profesor. Mamy dwóch nowych pałkarzy oraz bramkarza. Cała trójka wypadła bardzo dobrze podczas dzisiejszych ćwiczeń, więc jestem przekonany, że w tym roku sięgniemy wreszcie po puchar.
— Dobrze to słyszeć. Profesor Slughorn nie dałby mi żyć, jeżeli przegralibyśmy ze Ślizgonami kolejny rok z rzędu.
— Zdobędziemy puchar, pani profesor, proszę się nie martwić.
— Doskonale, panie Potter. — Westchnęła głęboko. — Rok szkolny się dopiero co zaczął, a ja już was przyłapałam na łamaniu szkolnego regulaminu... Już chyba nic mnie nie zdziwi. Powinnam dać wam obojgu szlaban. Nie zrobię tego tylko dlatego, że rozumiem, że znalezienie tego przedmiotu było niezwykle ważne. Jednakże następnym razem już nie będę taka łagodna i jeżeli przyłapię któregokolwiek z was na łamaniu szkolnego regulaminu, nie zawaham się ani przed odjęciem punktów, ani przed daniem wam szlabanu. Nie chcielibyście chyba, żeby zostały ograniczone wasze godziny treningów, prawda? Proszę mieć to na uwadze podczas planowania kolejnych kroków.
Gorliwie przytaknęli. Nie zamierzali nadużywać łaskawości profesor McGonagall.
— Dziękujemy, pani profesor.
— No dobrze, w takim razie zmykajcie do łóżek. Wracacie prosto do wieży, rozumiemy się? I pamiętajcie, żeby się przyłożyć do treningów quidditcha.
— Obiecujemy, pani profesor.
Pożegnała ich delikatnym uśmiechem i machnięciem ręki. Tuż za drzwiami jej gabinetu ponownie opatulili się peleryną-niewidką i ruszyli w drogę powrotną do wieży, zgodnie z obietnicą daną opiekunce ich domu ani razu nie zbaczając. Tak jak poprzednio musieli parokrotnie przystawać, by nie zostać ponownie przyłapanym przez któregoś z nauczycieli; starali się również zachować ciszę, każdy z nich pogrążony we własnych rozmyślaniach. Wreszcie znaleźli się w opustoszałym pokoju wspólnym i wynurzyli się spod peleryny. James zamierzał ruszyć od razu do dormitorium, lecz Sirius powstrzymał go, łapiąc za rękaw.
— Hej, Prongs?
— Hm?
— Jutro będzie pełnia.
James zmrużył oczy, dokonując w głowie obliczeń. Prawdę mówiąc, nawet nie pamiętał, kiedy miała miejsce ostatnia pełnia, a co dopiero kolejna... Nerwowo podrzucił znicz w górę, pozwolił mu rozwinąć skrzydełka i kawałek odlecieć, zanim ponownie go złapał.
— Jesteś pewien?
— Tak. Rozmawiałem z Moonym i...
Prongs zaklął brzydko. Myśli w jego głowie zawirowały: musiał natychmiast ułożyć jakiś plan. Jeżeli pełnia nadchodziła już jutro, mieli bardzo mało czasu na przygotowanie się.
— Okej. Okej... — Wziął głęboki oddech. — W takim razie musimy jutro posprzątać we Wrzeszczącej Chacie i przypomnieć madame Pomfrey, że...
— Moony już jej przypomniał. Powiedziała, że jego łóżko jest dla niego zarezerwowane i że ma już przygotowany zapas eliksirów do wyleczenia go. I że ma się nie martwić.
Nie musieli wiele mówić, by rozumieć ból — i swój własny, i przyjaciela, tak dręczonego przemianami podczas każdej pełni. James przytaknął miękko, przeczesując włosy.
— Jak się czuje?
Sirius westchnął w odpowiedzi. Przestąpił z nogi na nogę, i gdy się ponownie odezwał, zrobił to z wahaniem.
— Moony? Jest niespokojny. Na skraju. Ma koszmary. Wiesz, jak to przed pełnią. Raczej się do tego nie przyzna, ale się boi.
— Że kogoś skrzywdzi?
Oczy Siriusa pociemniały, kiedy rozważał pytanie Jamesa. Potarł w zamyśleniu brodę, pokrywającą się już powoli zarostem. Wreszcie przytaknął.
— Tak myślę. Ale nie tylko. On boi się siebie samego. Boi się tego, kim się staje.
James nie wypowiedział już żadnego słowa więcej — nie musiał. Całą ich czwórkę łączyły więzy znacznie silniejsze niż więzy krwi, więc rozumieli się znacznie lepiej niż jakby byli braćmi. Wystarczało jedno spojrzenie, jeden uścisk, by przekazać sobie nawzajem wszystko: i wsparcie, i pociechę, i braterską czułość. Dlatego James uścisnął mocno ramię Siriusa i podążył po schodach do dormitorium.
Pads podążył w ślad za nim dopiero po jakimś czasie, nie udał się też prosto do łóżka. Zamiast tego sięgnął do szuflady w szafce nocnej i wyciągnął stamtąd paczkę mugolskich papierosów, przeszmuglowanych do Hogwartu już w zeszłym roku. Opakowanie było praktycznie nietknięte; SIrius nabył je bardziej z ciekawości niż konieczności i palił w wyjątkowych sytuacjach — najczęściej wtedy, gdy się stresował. Przez chwilę obracał w dłoniach papierosa. Jego wzrok prześlizgnął się po śpiących współlokatorach: Peterze, który zrobił sobie z pościeli istną górkę, i Remusie, którego łóżko znajdowało się tuż obok jego własnego. Spał z twarzą zwróconą w stronę okna, a więc i w stronę Syriusza, dzięki czemu Pads mógł mu się przyjrzeć — na tyle, na ile pozwalał na to panujący w sypialni półmrok. Ulgą napełniło go to, że Moony spał spokojnie pomimo zbliżającej się pełni i otaczających go ciemności. Zasługiwał na tę chwilę relaksu.
Sirius podszedł do parapetu i usiadł na nim, korzystając z tego, że jeszcze nie został zawalony rzeczami należącymi do wszystkich Huncwotów oraz tymi śmiesznymi paprotkami, do których Moony miał dziwną słabość. Powoli otworzył okno, starając się uniknąć robienia hałasu i przy tym nie wypaść. Dopiero wtedy wyłowił z kieszeni zapalniczkę. Na jej końcu natychmiast wykwitł mały ognik, chyboczący się na tle szyby. Sirius przez moment pozwolił mu tańczyć równo z nocnym wiatrem. Płomyk wygrał tę nierówną walkę, co napełniło Siriusa satysfakcją; w końcu jednak zapalił papierosa i wsunął go do ust. Zaciągnąwszy się mocno, wypuścił powietrze z płuc — uciekło przez okno w postaci kłębków szarego dymu i na parę sekund przesłoniło gwiazdy.
Czasami lubił patrzeć na nieboskłon, zwłaszcza gdy, tak jak teraz, powlekał go granat i tym wyraźniej błyszczały na nim jasne punkciki. Czasami bawił się w szukanie gwiazdy Wielkiego Psa, Canis Major, pod którą rzekomo się urodził; wodził palcami po tworzących tę konstelację gwiazdach, przeklinając ironię losu. Teraz bardziej go interesował księżyc, wyglądający na asymetryczny, trochę jak mugolska piłka, z której nierównomiernie spuszczono powietrze. Sirius już nie miał wątpliwości, że pełnia zbliża się coraz bardziej, czuł to nawet w koniuszkach palców.
Poza tym naprawdę lubił zapach nocy. Teraz mieszał się z tytoniowym dymem, lecz nadal krążył w powietrzu wlewającym się do pokoju. Sirius w sumie nawet nie umiał określić składowych tego zapachu — być może składały się na niego trawa, drewno, wody jeziora, gwiazdy — czy gwiazdy mają zapach? — wiatr. A może to po prostu kwestia górskiego, szkockiego powietrza, zapowiadającego nadejście zimy.
— Nie powinieneś palić.
Drgnął zaskoczony, nie spodziewając się już usłyszeć tego jedwabistego szeptu — nie o tej godzinie, kiedy właściciel cudownego głosu powinien już przecież w najlepsze spać. Uniósł w uśmiechu kącik ust, ledwo zwracając uwagę na wciąż trzymanego w dłoni papierosa, ciepłego, lecz nie parzącego dłoni. Bardziej zajmowały go błyszczące zielone oczy, pomimo późnej pory przepełnione energią.
— Moony.
Remus uniósł brew, wyraźnie spodziewając się czegoś więcej niż swojego przezwiska, wypowiedzianego zresztą dość chrapliwie.
— Hm? Jakie masz usprawiedliwienie?
Właściwie nie miał żadnego, poza tym Remus wyglądał niezwykle seksownie, stojąc tak przed nim z założonymi na piersi rękami i tym dziwnym blaskiem w oczach, w świetle gwiazd przypominających kolorem płynne złoto.
— Miałem ochotę zapalić.
Pomimo przewiercającego go na wylot wzroku Remusa ponownie się zaciągnął. Dym wypełnił mu płuca, a potem wypuszczony na wolność uformował małą chmurkę. Kształtem przypominała trochę druzgotka, miała nawet sześć odnóży, ale zbyt prędko się rozwiała.
— Tak bez powodu?
Sirius ponownie się uśmiechnął, teraz nieco kpiąco, z rozbawieniem.
— Przesłuchujesz mnie?
— Po prostu się o ciebie martwię — zripostował Remus znacznie szybciej, niż Sirius się tego spodziewał. Gdy usiadł na skraju parapetu, naprzeciwko przyjaciela, dodał już nieco spokojniej: — Nie chciałbym, żeby to się przerodziło w nałóg.
— Nie palę wcale tak często, by można było to uznać za nałóg. Nie musisz się o mnie martwić.
Obydwaj przez chwilę milczeli, śledząc wzrokiem leniwe ruchy palącej się końcówki papierosa.
— To raczej ja powinienem się o ciebie martwić — powiedział wreszcie ledwo słyszalnie Sirius; głos znowu go zawiódł.
— Hm?
— Pełnia.
Remus przytaknął, krzywiąc się. To jedno słowo znowu postawiło go w stan gotowości, nieustającą czujność, niemalże popchnęło na skraj szaleństwa. Bał się nawet spojrzeć na wiszący w górze księżyc, chociaż wiedział, że teraz jeszcze nic nie może mu się stać, że ta niszcząca, magnetyczna siła jeszcze nie ma żadnego wpływu. Bestia w jego ciele na razie pozostawała uśpiona — lecz miała się wkrótce obudzić.
— Już blisko, prawda?
Sirius nie odpowiedział od razu, zamiast tego napotykając wzrok Remusa. Coś w tym spojrzeniu zupełnie go rozbroiło — być może kryjące się w nim bezbronność oraz nieprzebrane pokłady strachu. Poruszyło go również to, że Moony nie otoczył tych uczuć grubym, nieprzeniknionym murem, lecz pozwolił swojemu najlepszemu przyjacielowi wejrzeć w głąb własnej duszy i dostrzec obnażone emocje.
— Nie będziesz sam, Moony. Będziemy tam z tobą.
— Nie mogę was prosić, byście bezustannie się dla mnie poświęcali...
Z trudem opanował rosnący w nim gniew; kusiło go, by przywalić pięścią w ścianę. Zamiast tego chwycił mocniej pozostałą jeszcze część papierosa i ponownie zaciągnął się dymem. To go odrobinę otrzeźwiło.
— To żadne poświęcenie.
— To jest poświęcenie, i wiesz o tym równie dobrze jak ja, Pads.
Sirius z irytacją odsunął papierosa od ust i ponownie spojrzał na Remusa, jakby chciał jednym spojrzeniem przemówić mu do rozumu.
— Nie rób z nas cholernych męczenników, Moony. Nie zostawimy cię samego. Jesteśmy z tobą, ponieważ jesteśmy przyjaciółmi — braćmi, i to z wyboru, cholera jasna, i nic tego nie zmieni, żadne twoje prośby ani błagania. Łączą nas więzy silniejsze niż więzy krwi, więc nawet nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej. Przyjaciele nie zostawiają przyjaciół w potrzebie, ile razy jeszcze mam ci to powtarzać?
— Ja... Pads, ja...
Machnął ręką, dając Remusowi znak, żeby zamilkł.
— Jeszcze nie skończyłem. Wiem, że trudno ci w to uwierzyć i że uważasz się za potwora, co wcale nie jest prawdą — posłał mu kolejne spojrzenie z ukosa i wrócił do ledwo się tlącej końcówki papierosa — ale naprawdę nie doceniasz tego, co masz. A masz nas. Tych więzów między nami nie da się rozerwać. Stoimy przy tobie z własnego wyboru. — Zamilkł na kilka sekund. — Poza tym równie dobrze to ja mógłbym nazwać was męczennikami, w końcu stoicie przy mnie, chociaż wyparła się mnie moja własna rodzina. Moi rodzice nazwali mnie czarną owcą, pamiętasz? Potworem. Zakałą rodziny. Mój własny brat odwraca oczy, gdy widzi mnie na korytarzu. A czy wy się ode mnie odwróciliście? Nie. Prongs dał mi dach nad głową, a jego rodzice obdarzyli mnie miłością, której nigdy wcześniej nie zaznałem. Ty i Wormtail ciągle pokazujecie mi, że warto być Gryfonem, że warto być dobrym człowiekiem i wyznawać inne zasady na przekór całemu światu. Żaden z was mnie nie oceniał. Po prostu przy mnie byliście, kiedy tego potrzebowałem. Dlatego ja nie zamierzam ciebie opuszczać, ani teraz, ani podczas pełni, ani kiedykolwiek indziej, i jestem przekonany, że Prongs i Wormtail powiedzą ci dokładnie to samo.
Wybuch Siriusa całkiem pozbawił Remusa i słów, i tchu, i wprawił go w dziwny rodzaj transu, fascynacji. Rzadko widział przyjaciela w takim wydaniu, więc teraz mógł wyłącznie siedzieć w milczeniu i na niego patrzeć jak na jakiś wyjątkowo rzadki okaz.
— Więc nie, Moony, nie jesteś perfekcyjny, ale ja również nie jestem. Nikt nie jest. Jesteś jednak najlepszym człowiekiem na tej ziemi — no może nie licząc Jamesa — więc ani mi się waż nazywać siebie potworem, jasne?
— Ale...
Naprawdę zamierzał jeszcze zaprotestować, ale Sirius nie dał mu dojść do głosu. Nawet nie przestał się bawić tym swoim cholernym papierosem — nadal go trzymał w palcach, tych długich palcach godnych pianisty albo przynajmniej gitarzysty — i nie przestawał mówić.
— Nie, twój futerkowy problem nie czyni z ciebie potwora. Czyni ciebie innym, wyjątkowym, to tak, ale nie złym. Nie czyni ciebie potworem.
— Każdy wilkołak jest potworem.
Te słowa wyrwały mu się zupełnie niespodziewanie, i zaraz potem głos uwiązł mu w gardle, gdy oczy Siriusa rozbłysły niebezpiecznym blaskiem. Wydawało się zresztą, że nocą Pads tracił całą swoją miękkość, zupełnie jakby te nocne godziny dawały mu więcej siły do bycia szczerym — albo wręcz przeciwnie, jakby zmęczenie zmuszało go do porzucenia nadmiernie ozdobnych słów i pozostawiało wyłącznie tę cholerną szczerość.
— Nie każdy. Wyjątek siedzi przede mną. Zrozum to wreszcie — nigdy nie będziemy ciebie uważać za potwora.
To dlatego Remus wiedział, że Sirius nie kłamie, że mówi prawdę — naprawdę wierzył w każde swoje słowo i udowadniał to tonem głosu oraz zdecydowaną postawą ciała. Siedział na parapecie dumnie wyprostowany, paląc cholernego papierosa, jak jakiś grecki bóg o bladej twarzy i rozpuszczonych, sięgających za ramiona włosach. Jego oczy w dalszym ciągu zdawały się błyszczeć, czarować swoim kolorem, tak odmiennym od zwyczajowej barwy, no i te usta, które...
Remus chciał go pocałować. Tylko to mogłoby go uratować przed upadkiem z krawędzi.
Zawsze wydawał się być na skraju, niemalże tonąc, niemalże się dusząc, niemalże balansując, idąc po cienkiej linie, która była gotowa pęknąć — albo, gorzej, to on był bliski stracenia równowagi, upadku. I jedyną rzeczą, która mogła go uratować, była ta przyjaźń, gotowa przerodzić się nawet w coś więcej, coś znacznie więcej. I chociaż była gotowa spopielić wszystko dokoła swoją intensywnością, ten jeden raz Remus nie miałby nic przeciwko temu.
Może jednak bycie na skraju wcale nie było takie złe, jeżeli rzucenie się w przepaść oznaczało wpadnięcie prosto w otwarte ramiona.

4 komentarze:

  1. Nigdy nie byłam fanką opowiadań o czasach "starego pokolenia". Nawet w kanonie nie przepadałam za Huncwotami (tak po prostu). Zawsze jednak podobała mi się ich przyjaźń. Bo tak właśnie przyjaźń powinna wyglądać. I choć przy pierwszym rozdziale byłam pewna, że to kolejne opowiadanie o "Evans, umówisz się ze mną?", to cieszę się, że dotrwałam do szóstego. Bo wnioskuję, że będzie coś, co w opowiadaniach lubię najbardziej - czyli wątek kryminalny. Dodam jeszcze, że nigdy też nie lubiłam jak z postaci heteroseksualnych robi się homoseksualnych, ale skoro to ff, to wiadomo, że manipulowanie faktami jest dozwolone, a uczucie między Remusem a Syriuszem nie jest w twoim wydaniu przerysowane (czyli je kupuję). Zawsze podobały mi się polskie odpowiedniki ich przydomków, ale nie przeszkadzają mi w oryginale. Czekam na dalszy rozwój akcji.

    Jeśli chciałabyś poczytać o historii "młodego pokolenia", to zapraszam na bloga: https://hppietnoprzeszlosci.blogspot.com/
    Pozdrawiam i życzę weny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wątek kryminalny będzie, ale tylko pobocznie, nie będę z niego robiła wątku głównego :< Chciałam się skupić właśnie na pokazaniu przyjaźni między Huncwotami, rodzącej się miłości i problemach, i to bardziej od strony psychologicznej. Bardzo mi miło, że mimo wszystko zabrnęłaś aż tak daleko <3
      Pozdrawiam cieplutko!

      Usuń
  2. poproszę ściągę z ksywek xD nie znam ich w oryginale i trochę się teraz gubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobra, to chyba ją wrzucę w jakiejś ramce z boku :D
      Pads/Padfoot – Łapa
      Moony – Lunatyk
      Prongs – Rogacz
      Wormtail – Glizdogon

      Usuń

Czarodzieje