poniedziałek, 11 maja 2020

5. Knuję coś niedobrego

Knucie czegoś niedobrego tym razem nie wymagało specjalnie dużego wysiłku ani wielotygodniowych przygotowań. Najwięcej czasu spędzili u Hagrida oraz na próbach przekonania dziergatek do współpracy. Hagrid chciał, by obaj wypili u niego herbatę, spróbowali świeżo upieczonych imbirowych ciasteczek — zdaniem Jamesa zdecydowanie zbyt twardych, by nadawały się do czegokolwiek innego niż dekoracja — i zreferowali mu wszystkie wydarzenia tego lata. Dali się wciągnąć w dyskusję o quidditchu oraz naborze do drużyny; Hagrid pasjonował się grą w równym stopniu, jak oni, i był ciekawy ich planu na nadchodzący rok. James nie mógł mu zdradzić zbyt wiele, ale obiecał, że prędko wrócą, by zdać relację z selekcji oraz porozmawiać o innych ważnych rzeczach, koniecznie w obecności wszystkich Huncwotów.
Drugie tyle czasu zmarnowali na przekonanie dziergatek do współpracy — wcale nie były do tego skłonne i wolały raczej obgryzać palce Jamesa oraz go kłuć niż słuchać o jego genialnym pomyśle. Wreszcie jednak grzecznie usiadły w półokręgu wokół niego i równie uprzejmie go wysłuchały. Okazały się zadziwiająco inteligentne oraz pojętne; natychmiast załapały, co mają zrobić, cwane bestyjki, i próba wyszła im całkiem nieźle. James był z nich dumny; martwił się tylko tym, że stworzonka wykażą pamięć złotych rybek i do następnego dnia już zapomną, co mają zrobić. Właśnie dlatego musiał wcześniej wstać, by zaraz po tradycyjnym porannym biegu nakarmić dziergatki żarciem, które dostał od Hagrida, i przypomnieć im, co mają zrobić. Łypnęły na niego kilkakrotnie, jakby obrażone, ale wszystkie zgodnie pokiwały. 
Zmyli się z historii magii, by wszystko przygotować. Wymknięcie się z klasy w trakcie zajęć było zadaniem zadziwiająco łatwym, biorąc pod uwagę fakt, że profesor przysypiał dokładnie co pięć minut.
Nie przewidywali żadnych trudności, lecz mimo to na wszelki wypadek użyli mapy, by zdążyć przed wszędobylskim Filchem i panią Norris. Uwinęli się w samą porę, bo zaledwie chwilę później korytarz spowiła pierwsza fala uczniów kończących lekcje; schowali się za rogiem, by móc obserwować efekt własnych działań i jednocześnie nie rzucać się w oczy.
Rozłożone na środku podłogi białe płótno oraz stojący za nim sedes nieco przyhamowały tłum. Utworzyło się zbiorowisko, tym większe, że plotka z prędkością światła obiegła cały Hogwart i pojawili się też uczniowie przybyli z innych stron zamku.
Nie musieli długo czekać na rozpoczęcie spektaklu. Na płótnie nagle pojawiły się puchate kulki w kolorach Gryffindoru: złote i szkarłatne. Zaczęły po nim skakać, początkowo chaotycznie i bezładnie, szybko jednak się przeorganizowały. Krok po kroczku na materiale wykwitały kolejne litery, na przemian złote oraz szkarłatne, nieco krzywe, i wreszcie ich sens stał się jasny — plamy ułożyły się w motto Gryffindoru.
Audentis fortuna iuvat.
Wtedy puchate kulki zrobiły coś nieoczekiwanego: zbiły się w gromadkę — i zupełnie nagle przybrały pustać lwa. Lwa nie puchatego ani nawet nieprzypominającego puchatych kulek sprzed kilku minut w najmniejszym stopniu, lecz najprawdziwszego lwa rodem z afrykańskiej puszczy. Samym swoim rykiem zwierzę zdołało przestraszyć kilka osób stojących w pierwszych rzędach, nikogo jednak nie zaatakowało. Przespacerowało się z dumą po korytarzu, ugięło łapy, gotując się do skoku, i wzbiło się wreszcie w powietrze, nagrodzone okrzykami pełnymi zdumienia oraz zachwytu. Zamiast jednak upaść na cztery łapy, rozprysnęło się na płótnie. Puchate kulki pojawiły się na nowo, po czym gęsiego pomaszerowały w stronę klozetu i zniknęły w jego przepastnych otchłaniach.
Dopiero wtedy pierwsi śmiałkowie podeszli bliżej do dzieła w dalszym ciągu zdobiącego podłogę, ale dziwaczne stworzenia już dawno zniknęły. Właściwie gdyby nie ten nieszczęsny sedes, w scenie nie byłoby niczego nienormalnego.
Przybyła na miejsce zdarzenia profesor McGonagall nawet nie musiała rozganiać tłumu, bo uczniowie i tak zaczęli się sami rozchodzić. Syriusz i James zmyli się jako jedni z ostatnich, upewniając się, że nauczycielka ich nie dostrzegła. Wbrew zdrowemu rozsądkowi James poświęcił jej jeszcze ostatnie spojrzenie i zobaczył, jak ich opiekunka podnosi z podłogi płótno, zwija je w rulon i z nim w ręku dumnie odmaszerowuje korytarzem — na szczęście dla nich w przeciwnym kierunku do tego, w którym uciekali.

🦌


Zjawił się jako pierwszy na boisku do gry i przywitał je z uśmiechem, jak dawno niewidzianego przyjaciela. Przez całe lato tęsknił za treningami; samotne latanie na miotle i ściganie starego znicza to nie było to samo — nie dostarczało takiej samej dawki adrenaliny jak mecze.
W oczekiwaniu na pozostałych członków drużyny oraz kandydatów do niej wzbił się w niebo. Uwielbiał to uczucie, gdy odbijał się od ziemi i pozwalał, by miotła go unosiła, na przekór grawitacji, na przekór wiatrowi. Oglądanie wszystkiego z lotu ptaka dawało niesamowitą wolność, jakby troski pozostawały tam, w dole, i James się roześmiał. Wiatr czochrał jego włosy i wyciskał z oczu łzy, jako że James oczywiście nie pomyślał o zabraniu okularów ochronnych. Mniejsza o to; ważne, że na tej wysokości mógł podziwiać chylące się ku zachodowi słońce oraz zabarwione na ciepłe, pastelowe kolory niebo. Obrazek uzupełniały biało-szare chmury, małe skłębione baranki. Jesienne zachodu słońca były w Szkocji zdecydowanie bardziej spektakularne niż w jakimkolwiek innym miejscu Królestwa.
— James!
Dorcas i kilka innych osób machało do niego z dołu, więc obniżył lot. Najwyraźniej w czasie, gdy on wgapiał się w słońce, powoli zaczęli się gromadzić ludzie — i na boisku, i na trybunach. Drużyna Gryffindoru przyciągała całkiem sporo uwagi, więc James się nie dziwił, że dużo osób pojawiło się dla samych kwalifikacji.
Wylądował na trawie z lekkim tąpnięciem i wziął miotłę do ręki, zanim upadła na ziemię. Planował oglądać wyczyny kandydatów do drużyny z powietrza, ale najpierw musiał wydać parę dyspozycji.
— W porządku, drużyno, mam nadzieję, że jesteście gotowi, by dać im solidny wycisk. Zaczniemy od kwalifikacji na stanowisko bramkarza i potem przejdziemy do pałkarzy, okej? Mamy piętnastu… — Żeby się upewnić we własnych obliczeniach, wyjął z kieszeni nieco wymiętoszony notes, oprawiony w czerwoną skórę. Otworzył go na właściwej stronie. — Piętnastu kandydatów, tak, więc naprawdę sporo… Sześciu na bramkarza i dziewięciu na pałkarzy. Dorcas, chcesz zacząć?
Oczy Dorcas zalśniły radością.
— Jasne! Co mam robić?
— Weźmiesz na siebie pierwszych dwóch kandydatów na bramkarzy. Chciałbym, żebyś ich przetestowała w każdy możliwy sposób. Będziesz strzelać gole, a oni będą musieli bronić bramki. Pięć strzałów na każdą osobę, okej? Zobaczymy, kto obroni najwięcej i w jakim stylu. Nie oszczędzaj żadnego z nich!
— Jasne.
Kiedy Dorcas skinęła głową, już entuzjastycznie podrzucając własną miotłę, James zwrócił się do Marianne:
— Potem ty przejmiesz kolejnych dwóch, a ostatni przypadną Syriuszowi. Gdy już wybierzemy bramkarza, wypuścimy tłuczki…
— Naprawdę mam nadzieję, że żadne z nas nie oberwie tym cholerstwem — wymamrotała pod nosem Marianne, na tyle głośno, że James doskonale usłyszał jej słowa.
— W razie czego zainterweniuję — obiecał natychmiast. — Będę miał w pogotowiu różdżkę i będę patrzył, co się dzieje. Zaufajcie mi, włos wam z głowy nie spadnie. Gotowi?
Przytaknęli już z nieco większym entuzjazmem i przybili mu piątki.
— Łapo, możesz skoczyć po piłki? Ja z nimi pogadam i zaraz zaczniemy.
Syriusz potruchtał w stronę schowka, a James zbitych w gromadkę kandydatów do drużyny. Odkrył, że pomimo bycia kapitanem od dobrych dwóch lat i wcześniejszego przeprowadzania naboru, zjadają go nerwy. Może i był dobrym mówcą, ale przemawianie do zdenerwowanych dzieciaków, których miał oceniać, niekoniecznie mieściło się wśród jego ulubionych czynności.
— Dzięki, że stawiliście się tak licznie — powiedział, czochrając swoje włosy jeszcze bardziej. Jego słowa natychmiast przyciągnęły uwagę zgromadzonych. — Chcę, żebyście wiedzieli, że jesteście super, niezależnie od tego, kto się dostanie do drużyny, a kto nie. Niestety mamy tylko trzy wolne miejsca, a was jest piętnastu. — Odchrząknął. — Ale mam nadzieję, że w każdym razie potraktujecie to jak dobrą zabawę, a nie wojnę. Zaczniemy od bramkarzy. Waszym zadaniem będzie, rzecz jasna, obrona bramki podczas pięciu strzałów, które oddadzą nasi ścigający. Potem zobaczymy, jak pałkarze poradzą sobie z tłuczkami. Macie jakieś pytania?
Nie mieli.
Zanim James się odezwał ponownie, przeleciał jeszcze po nich spojrzeniem, upewniając się, że wszyscy mają miotły. Mieli — szkolne lub własne. Niektórzy ściskali ich trzonki tak mocno, że zbielały im ręce, inni stali dość nonszalancko, opierając je o ramiona. W różnym też stopniu przejmowali się nadchodzącym testem: kilku kandydatów wyglądało, jakby miało zaraz zemdleć albo zwiać, jedynie paru się ekscytowało, a pozostali mieli nieprzeniknione twarze.
Sam już właściwie nie pamiętał, jak się czuł przed własną próbą, ale teraz serce chyba zamierzało wyskoczyć z jego piersi.
Syriusz w samą porę dostarczył mu skrzynkę zawierającą wszystkie piłki; na razie wyjął z niej tylko kafla i podał Dorcas, po czym zatrzasnął wieko. Ledwo powstrzymał się od pogłaskania złotego znicza, uwięzionego między ciasno związanymi paskami, jego ulubionej piłki w całym zestawie. Zostawił na razie skrzynkę na ziemi, zamierzając później po nią zawrócić i wypuścić tłuczki.
— No dobrze. — Po raz kolejny spojrzał do notatnika. — Veronica Aisley. Jesteś pierwsza w kolejce. Potem Neil, Adam, Frank, Roxanne i Dominic. Pozostałych proszę o cierplwiość. Możecie na razie usiąść na trybunach. Zawołam was, gdy nadejdzie wasza kolej. — Nikt nie zaprotestował, więc w końcu wydał upragnioną komendę. — Na miotły.
Zaczął krążyć w pobliżu słupków, przyglądając się pracy poszczególnych kandydatów. Dorcas nie oszczędzała żadnego z nich, zmuszając ich do wykonywania akrobacji na miotle. Każdy jej strzał był iście szatański i praktycznie niemożliwy do obrony; nawet James przyłapał się na tym, że się krzywi, gdy jeden z kandydatów, Adam, uderzył plecami o słupek, wziąwszy na siebie rozpędzonego kafla. Ani Veronica, ani Adam nie podołali w pełni zdaniu — oboje zdołali zatrzymać piłkę w zaledwie trzech przypadkach na pięć. Nieco lepiej poszło kolejnemu kandydatowi, bo obronił bramkę czterokrotnie, i to pomimo szaleńczych wysiłków Marianne, by go wykiwać. Był to całkiem niezły wynik i James z satysfakcją odnotował go w swoim notatniku. Ostatniego gola zapewne Neil też by obronił, gdyby nie siła, z jaką Marianne posłała kafla w stronę słupków — siła dosyć zadziwiająca, zważywszy na to, że dziewczyna była drobna i niska. 
Kolejni kandydaci poradzili sobie jeszcze lepiej: i Frank, i Roxanne obronili wszystkie rzuty. Jedynie ostatni z kandydatów się w ogóle nie popisał — nie poradził sobie z Syriuszem, któremu kafel się wręcz palił w rękach, i pozwolił mu na strzelenie aż czterech goli.
W każdym razie praca Franka i Roxanne wzbudziła nadzieję Jamesa na to, że może w tym roku doczekają się świetnego bramkarza; poprzedni był takim partaczem, że James ledwo powstrzymał się przed wyrzuceniem go z drużyny po pierwszym przegranym meczu. Niestety chłopaka chronił ojczulek w ministerstwie, grożący dymisją profesor McGonagall w zamian za wywalenie synalka z drużyny. O ile James nie wierzył, by ktokolwiek poza dyrektorem miał moc zwolnienia jego ulubionej nauczycielki ze stanowiska, o tyle nie chciał robić z tego politycznej afery. Na szczęście partacz w zeszłym roku skończył szkołę, więc mógł — wreszcie, Merlinowi niech będą dzięki — poszukać kogoś na jego miejsce.
Wybór między tą dwójką nie należał do najłatwiejszych, bo obydwoje się świetnie spisali, i James się wahał nawet podczas narady przeprowadzonej z resztą drużyny na ziemi. Jego wątpliwości wynikały głównie z tego, że Frank i Roxanne mieli zupełnie inny styl gry. O ile Roxanne głównie siedziała sztywno na miotle i nią manewrowała, wykorzystując zwinność oraz prędkość sprzętu, o tyle Frank pracował całym ciałem, by nie pozwolić kaflowi się prześlizgnąć. Oznaczało to również bardzo niebezpieczne manewry grożące nierzadko upadkiem. Podzielił się tymi spostrzeżeniami z drużyną i wspólnie doszli do wniosku, że powinni zrobić dogrywkę.
Syriusz przeprowadził ją z prawdziwą przyjemnością, niemalże sadystyczną; James miał wrażenie, że przyjaciel się wyżywa na biednym kaflu i równie biednych kandydatach na bramkarzy. Odrobinę go to rozbawiło, choć powinno mu raczej być ich wszystkich żal.
Wygrał Frank, choć prawie okupił to upadkiem z miotły. Podczas obrony ostatniego strzału wychylił się za bardzo i niemal stracił równowagę; w porę jednak zdołał się przytrzymać miotły. Za ten wyczyn został nagrodzony gromkimi oklaskami oraz dobiegającym z trybun śpiewanym na kilkanaście głosów hymnem Gryffindoru. Widząc to wszystko, James zaczynał rozważać poproszenie madame Pomfrey o przybywanie na każdy trening czy mecz drużyny.
Później wypuścił tłuczki i poszybował w ślad za nimi, trzymając w pogotowiu różdżkę.
— Margaret, John, wchodzicie!
Usłyszawszy swoje imiona, dwójka Gryfonów natychmiast ruszyła w pogoń za piłkami, które obrały na cel Syriusza i Marianne.
James krytycznie przyglądał się ich poczynaniom, notując uwagi w zeszycie. W przypadku pałkarzy kryteria wyboru były znacznie płynniejsze i bardziej subiektywne niż te dotyczące bramkarzy czy ścigających; James zwykle skupiał się na ocenie kilku rzeczy: spostrzegawczości, zwinności, czasu reakcji, precyzji oraz stopnia zgrania z drużyną. Wiele osób uważało pałkarzy za najmniej użyteczne ogniwo zespołu, lecz James miał w tej kwestii odmienne zdanie. W końcu tłuczek mógł wyrządzić naprawdę dużo szkody: spowodować obrażenia, zrzucić z miotły, przyczynić się do utraty kafla w kluczowym momencie. Dlatego pałkarzem absolutnie nie zostawał byle kto.
John i Margaret poradzili sobie całkiem przeciętnie — reagowali poprawnie, choć nieco zbyt wolno. James w pośpiechu nabazgrolił przy ich nazwiskach „OK” i wywrzeszczał kolejne imiona. Mieli zapasowe pałki, więc wymiana graczy odbyła się płynnie; cóż, że gra już aż tak dobrze nie poszła. Niektórym kandydatom szło lepiej, innym gorzej, i James jęknął na samą myśl o tym, że jeszcze będzie musiał dobrać tę parę tak, by się zgrała i ze sobą, i z całą drużyną. Jak dotąd chyba żadna z dwójek się nie dogadywała z nikim specjalnie dobrze — każdy raczej grał na swój własny rachunek.
W dodatku jeden z kandydatów w ogóle nie radził sobie na miotle, która ani myślała go słuchać, i bezradnie się na niej szamotał. Jego partnerka dawała sobie radę nieco lepiej, lecz nie nadążała z odgarnianiem dwóch złośliwych tłuczków na raz. Brakowało jej siły, by odbić piłki na drugi koniec boiska i kupić sobie trochę czasu, jak ocenił James, dlatego drugi tłuczek wymknął się spod kontroli i ruszył prosto w stronę przejmującej kafla Dorcas. James już unosił różdżkę, by zainterweniować i unieruchomić wredną piłkę, kiedy zobaczył, że ktoś go wyprzedził. Drobna osóbka na miotle zapikowała w dół i w ostatniej sekundzie odbiła tłuczek. Zrobiła to z taką siłą, że jej pałka zerknęła się z metalem z głuchym tąpnięciem słyszalnym nawet na trybunach. Manewr ten kosztował dziewczynę dużo siły, ale zdołała się utrzymać na miotle. Wyglądało to równie imponująco i emocjonująco co wykonanie Zwodu Wrońskiego. 
James wstrzymał grę, unieruchamiając w powietrzu wszystkie piłki. Podleciał do graczy, już zziajanych i zarumienionych zarówno z powodu chłodu, jak i adrenaliny.
— Jak masz na imię? — zwrócił się do dziewczyny, sięgając znowu po swój ulubiony zeszyt.
— Gianna. Gianna Beckers.
— Chcesz kontynuować grę?
Jej oczy zalśniły, podobnie jak jasne włosy, na których kładły się słoneczne refleksy.
— Jasne!
— W porządku. — James odhaczył jej nazwisko i postawił przy nim kilka wykrzykników. Przejrzał listę jeszcze raz, przejeżdżając po niej długopisem od dołu do góry, zgodnie z kolejnością, w jakiej wywoływał poszczególnych kandydatów. Pozostało mu zaledwie jedno nazwisko nieopatrzone jeszcze żadnymi notatkami. — William Beckers. Jesteście spokrewnieni?
— Tak. Jesteśmy bliźniakami.
James przytaknął, uśmiechając się.
— W porządku. Zagracie razem.
Jak się okazało, William był zupełnym przeciwieństwem własnej siostry: jego wzrost oraz budowa ciała sprawiały, że i miotła, i pałka wydawały się dla niego za małe, lecz podobnie jak Gianna zaskakiwał swoimi umiejętnościami, zręcznością i spostrzegawczością. Co więcej, zdawał się porozumiewać z Gianną bez słów i w czasie ich wyczynów tłuczki nie zbliżyły się do ścigających nawet na metr.
James tym razem nie miał żadnych wątpliwości, kto powinien trafić do drużyny; ludzie zgromadzeni na trybunach również nie, bo nagrodzili lądujących na ziemi nowych członków drużyny burzą oklasków.
Tak należało świętować nawet małe sukcesy!
Zmarnował w szatni znacznie więcej czasu niż pozostali, bo zamiast się przebierać rozmawiał ze wszystkimi, zarówno z członkami drużyny — nowymi i starymi, jak i osobami, którym się nie udało. W rezultacie wyszedł długo po zachodzie słońca i ruszył w stronę zamku, pogwizdując.
To był dobry dzień. Wszystko układało się znacznie lepiej, niż James się ośmielił przypuszczać. Knucie huncwockich wyczynów poszło wyśmienicie, do drużyny dostały się same fenomenalne osoby, niebo wyglądało przecudownie, pokryte gwiazdami, więc czegóż chcieć więcej? Może tylko tego, by Lily spojrzała na niego łaskawszym okiem, no i by Gryffindor w tym roku wreszcie sięgnął po puchar! Krótko mówiąc, jak na razie wszystko szło jak z płatka, więc James miał dobry humor i absolutnie nic nie mogło go zepsuć, no chyba że byłaby to profesor McGonagall dająca im szlaban za mały i niezłośliwy żarcik, ale nie, raczej nie, nie mogła udowodnić w żaden sposób, że to ich sprawka. James się spodziewał, że podejrzewała — przynajmniej podejrzewała — czyje to dzieło, ale mógłby przysiąc, że gdy podnosiła z podłogi nieszczęsne płótno, promieniowała z niej duma. Duma!
Roześmiał się, targając sobie już i tak wystarczająco potargane włosy. Świeże szkockie powietrze napełniło jego płuca i miał ochotę tupać z radości jak szalony.
Będąc już prawie u wrót zamku, sięgnął do kieszeni po swój ukochany przedmiot, złoty znicz. Jego ręka natrafiła jednak wyłącznie na świstki papieru oraz kamyczki. Druga kieszeń zawierała podobne memorabilia; po złotym zniczu ani śladu. Na wszelki wypadek sprawdził jeszcze raz — rezultat był dokładnie ten sam. Na kieszenie bluzy nie miał co liczyć, bo ta ich po prostu nie posiadała.
Spanikowany zawrócił do szatni i przetrząsnął ją od góry do dołu. Przejrzał wszystko we własnej szafce, zajrzał do szafek innych graczy, przeczołgał się po podłodze — bez rezultatu. Dopiero podczas otrzepywania się z kurzu pacnął się otwartą dłonią w czoło, przypominając sobie, że ma przecież różdżkę i mógłby tak po prostu przywołać znicz, gdziekolwiek by on był. Machnął nią, wypowiedział zaklęcie i nie wydarzyło się nic. Powtórzył to raz, drugi, trzeci, za każdym razem koncentrując się coraz mocniej na obrazie znicza, który miał w pamięci, na jego pozbawionej dawnego blasku powierzchni, wymęczonych skrzydełkach, ich wdzięcznym trzepocie, za każdym razem również prawie wywrzaskując zaklęcie. Nie wydarzyło się absolutnie nic i James w dalszym ciągu miał puste ręce.
Wyglądało na to, że zgubił swój ukochany znicz.

2 komentarze:

Czarodzieje